W świetle naszych dedukcji postać świętej pamięci nieboszczyka zaczynała wyglądać mało świetlanie. Kto wie czy nie gorzej niż nie znana nam postać jego żyjącego zabójcy... Ale nawet przy najlepszych chęciach stosowania się do zasady de mortuis nil, nisi bene pewnych rzeczy nie dało się ukryć.
Stwierdziłyśmy niezbicie, że Tadeusz był znakomicie poinformowany o wszystkich czynach większości współpracowników. Wiedział o drobnych kłopotach Kazia. Zdarzało się bowiem niekiedy, że na drodze do podnoszenia stopy życiowej Kazio napotykał kłody, które umiał z dużym talentem omijać. Oczywiście daleki był przy tym od ławy oskarżonych, ale za to bardzo bliski utracenia nieskazitelnej opinii, która jako biegłemu sądowemu była mu bardzo potrzebna.
Wiedział o beznadziejnej miłości Kacpra do Moniki i znał nastawienie żony Kacpra do owego niestosownego uczucia. Zdegustowana małżonka zagroziła Kacprowi podziałem mienia, do niej po większej części należącego, jeżeli się natychmiast nie odczepi od tej hetery. Kacper przysiągł, że się odczepi, i następnego dnia tę przysięgę złamał.
Wiedział o powiązaniach opętanego myślą o wyjeździe Ryszarda z Polservice'em. Wiedział, że to właśnie Ryszard był osobą, która pewnego razu uczyniła kilka nietaktownych uwag do kogoś wysoko postawionego i te kilka uwag spowodowało w Polservice'ie potężne zamieszanie. Gdyby lekkomyślność Ryszarda została rozgłoszona, mógłby się na wieki pożegnać z nadzieją wyjazdu.
Znał mnóstwo najzupełniej prywatnych spraw Moniki, Danki, Kajtka, Stefana, Wiesi i innych osób, nie mówiąc już o moich. Znał też nasze wszystkie wewnętrzne machlojki służbowe, godzące wprost w Witka i Olgierda. Niewątpliwie posiadał oprócz tego wiele wiadomości, które nam nie przyszły do głowy i których na razie nie umiałyśmy się domyślić. Jedno tylko było pewne: każda z tych informacji mogła komuś zaszkodzić.
Drugą stronę medalu stanowiły długi Tadeusza.
Wszystkim osobom, o których tak wiele wiedział, był winien pieniądze, pieniędzy nie oddawał, a jego długi wzrastały. Dlaczego, wobec tego, pożyczano mu nadal? Wytłumaczenie znalazłyśmy tylko jedno, i to podbudowane szczegółowymi wiadomościami, jakie miałyśmy o dwóch trzecich personelu. Poinformowani o jego uświadomieniu delikwenci woleli na wszelki wypadek być z nim w zgodzie i żywić głupią nadzieję, że, być może, to są istotnie pożyczki, które Tadeusz kiedyś odda...
W ostatecznym wyniku konwersacji, toczonej przed lustrem, uzyskałyśmy jedną, niezbitą pewność:
Tadeusza zabił ktoś, komu rozległa wiedza nieboszczyka groziła największym niebezpieczeństwem!
Następnym posunięciem, jakiego postanowiłyśmy dokonać, miało być dyplomatyczne wybadanie współpracowników i uzyskanie w ten sposób danych, kto mógł być tym kimś. O kim Tadeusz wiedział najgorsze rzeczy? Co ktoś z nich popełnił takiego, o czym jeszcze nie wiemy, a co jest dla niego sprawą życia i śmierci, bezwzględnie wymagającą zachowania tajemnicy? Im więcej miał ktoś na sumieniu, tym więcej miał powodów do zabójstwa. To właśnie miała na myśli Alicja, czyniąc swoją dziwną uwagę w chwili, kiedy ostatecznie zdrętwiały nam nogi.
Z dużym niesmakiem i lekkim żalem myślałam sobie, że minęły już piękne czasy średniowiecza, kiedy ustawicznie ktoś kogoś truł, bo tamten ktoś wiedział za dużo, kiedy wszystkie czyny były otaczane mrocznymi tajemnicami, kiedy w rozmaitych miejscach znajdowano zakute w kajdany kościotrupy i na każdym kroku można się było spodziewać zamaskowanego osobnika ze sztyletem. Minęły czasy zamurowywanych w wieży wiarołomnych żon i uśmiercanych pod osłoną nocy nieprawych potomków. Gdzie nam teraz, w dzisiejszych prozaicznych czasach, do tamtego ponurego romantyzmu?!... Kto z pracowników państwowych hoduje na dnie serca jakieś śmiercionośne tajemnice? Nonsens!...
A jednak Tadeusz zginął...
Wiem o tych wszystkich ludziach bardzo dużo. Tadeusz niewątpliwie wiedział więcej. Trzeba się wobec tego zastanowić na bazie posiadanych wiadomości, komu i czym groziła nadmierna reklama. Komu, w jaki sposób i w jakim stopniu mogła zaszkodzić?...
Atmosfera w biurze nie sprzyjała myśleniu. Ustawicznie coś się gdzieś działo, na wszystko trzeba było zwracać uwagę, a teraz znów zanosiło się na coś interesującego.
— O co chodzi? — spytałam, siadając przy stole i czując coś w rodzaju wdzięczności dla milicji, że wreszcie mnie do tego zmusili. — Dlaczego nam kazali wrócić na miejsca?
— Nie wiem, pewnie coś wymyślili — odparł Janusz, zajęty Leszkiem, który wrócił właśnie z miasta po dokonaniu zakupów. Zrobili szybkie rozliczenie finansowe i Leszek rozłożył swój posiłek na stole nieobecnego Witolda. Kupił sobie potwornej wielkości wędzoną rybę, bardzo tłustą, i teraz przyglądał się jej w podziwie.
— Jak myślicie, co to jest? Nie dorsz i nie flądra...
— Płastuga — oświadczył Janusz autorytatywnie.
— Coś ty? Piastuga i flądra to jedno i to samo. Chcesz kawałek?
— Wcale nie jedno i to samo. Chcę, daj mi tu, na bułkę...
— Tak na sucho mamy jeść? — spytałam z niesmakiem. — Herbaty też sobie nie można zrobić?
— O herbacie nie mówili, kazali siedzieć... Wiesiek, w dechę ryba, spróbuj!
Leszkowi ryba mogła wystarczyć na tydzień, więc dzielił się nią bez oporów, opowiadając przy tym o swojej wyprawie do sklepu z eskortą, z której był niesłychanie dumny.
— Jak żyję, jeszcze mnie taki zaszczyt nie spotkał. Mówię wam, wszyscy ludzie na mnie patrzyli. A on ze mnie oka nie spuszczał. Od dzisiaj chodzę do sklepu tylko z okazji morderstwa!...
Wiesio z bułką w ręku przecisnął się na balkon. Stół Witolda stał tak, że drzwi balkonowych nie można było całkowicie otworzyć i przedostawanie się przez nie było możliwe tylko dla osób szczupłych. Do pokoju wszedł Witek. Podszedł do stołu Janusza, popatrzył na niego w zamyśleniu i zaczął coś mówić. Janusz przestał ruszać szczękami, żeby go nie zagłuszać, bo Witek miał dziwne upodobanie do mówienia szeptem, a w stanie zdenerwowania mówił jeszcze ciszej niż zazwyczaj. Janusz słuchał z takim natężeniem, że poniechał nawet mrugania oczami.
Leszek, pełen życzliwości do świata po świeżo przeżytym zaszczycie, podsunął w kierunku Witka papier z rybą.
— Panie inżynierze, świetna ryba, niech się pan poczęstuje. Proszę bardzo, tu jest kawałek bułki.
Witek obejrzał się i spojrzał na rybę, usiłując ukryć obrzydzenie.
— Proszę, proszę — zachęcał Leszek.
— Nie, dziękuję — odparł Witek znękanym głosem. — Ja, wie pan, w ogóle uważam jedzenie za czynność intymną. Zawsze wolę zjeść tak jakoś chyłkiem, żeby mnie nikt nie widział, Leszek zatrzymał się nagle w swoim odruchu gościnności i spojrzał na niego nieco skonsternowany.
— No tak — powiedział niepewnie. — Istotnie, ja też tak uważam. Nawet już próbowałem jadać w WC-cie, ale to trochę niewygodnie...
Witek chciał jeszcze coś powiedzieć, ale rozmyślił się, machnął ręką i wyszedł, demonstracyjnie cierpiąc. Wiesio wsunął się na powrót z balkonu z wyrazem bezgranicznego osłupienia na obliczu.
— Co on powiedział? — spytał nieufnie. — On jada tyłkiem???
— Nie tyłkiem, tylko chyłkiem — poprawił go Leszek. — Słyszałeś przecież: w WC-cie, pod stołem, w szafie, różnie. Żeby go ludzie nie widzieli...
— Nie wiecie, co on do mnie powiedział? — spytał Janusz, patrząc na nas ze zmarszczonymi brwiami. — Mówił coś do mnie i zdaje się, że chciał, żebym coś zrobił, ale co, to zabijcie mnie, nie wiem! Jak Boga kocham, nic nie zrozumiałem.