Выбрать главу

— Co ty powiesz? — ucieszył się Leszek. — Ty też? Chwała Bogu! Bo wiecie, ja już naprawdę myślałem, że może jestem niedorozwinięty albo co. Jak on do mnie mówi, to każde słowo po kolei rozumiem, ale razem sensu za nic chwycić nie mogę. A żebyście wiedzieli, jak się staram!

Janusz ponuro pokiwał głową.

— W tym chyba coś jest. On rzeczywiście mówi tak, jakby mu zależało, żeby tego przypadkiem ktoś nie pojął. I coraz z nim gorzej, to chyba ten stan cywilny tak na niego wpływa. Joanna, zadanie bojowe dla ciebie: namów go, żeby się ożenił!

— Lecę z mokrą ścierką, mało sobie nóg nie połamię. Żadnej dziewczynie na świecie tak źle nie życzę, żeby ją za niego za mąż wydawać.

— Co też pani mówi, chłopak jak brzytwa! — zawołał Leszek. — O rany, ość!... Sam bym się za niego wydał! Że mu tam te trochę włosów brakuje?...

— Ja mu urody nie odmawiam, on jest nawet jeszcze piękniejszy niż się wydaje. Widział go pan kiedy bez odzieży?

— A pani widziała?! — zainteresował się Leszek tak gwałtownie, że o mało się nie udławił kawałkiem ryby.

— Widziałam. Na Wiśle, na żaglówce. I na basenie. Żeby on miał taki charakter jak figurę, to ja bym mu własnoręcznie buty czyściła.

— A żeby miał taką figurę jak charakter?...

— Toby go pokazywali w klatce za pieniądze jako kuriozum nie z tej ziemi...

— Ty, daj jeszcze kawałek — powiedział Wiesio, podtykając Leszkowi kawałek pustej bułki.

Posłuszni poleceniu władz, siedzieliśmy na miejscach, wykorzystując ten czas na posilanie się i narzekając na brak herbaty. Zainteresowanie poczynaniami milicji, pierwotnie przygłuszone głodem, stopniowo wzrastało. Kapitan, który wkroczył do pokoju wraz z umundurowanym milicjantem, natychmiast skupił na sobie naszą uwagę.

Przyglądaliśmy się im z zaciekawieniem, a oni rozejrzeli się dookoła i ku naszemu nieopisanemu zdumieniu i żywej radości rozpoczęli piękną, dokładną, szczegółową rewizję.

Zaczęli od pierwszej szafy z rysunkami, masochistycznie nie przyjmując zaofiarowanej sobie pomocy, w związku z czym podjęta przez nich praca urosła do rozmiarów herkulesowych czynów. W każdej z płaskich szuflad znajdowało się co najmniej kilkanaście ciasno zwiniętych rulonów, długości blisko metra. W każdym rulonie było kilkanaście rysunków różnych formatów, niejednokrotnie ponadrywanych, z którymi trzeba się było delikatnie obchodzić, bo stanowiły bądź co bądź urzędowe dokumenty. I przy każdym ktoś z nas wydawał nerwowy okrzyk: — Ostrożnie!

Dla sierżanta, pomagającego kapitanowi w tej gigantycznej robocie, był to wyraźnie dopust boży. Zwijał i rozwijał, ręce mu się trzęsły, arkusze mu wypadały, zwijało mu się krzywo, aż wreszcie nie wytrzymał nerwowo.

— Obywatelu kapitanie — powiedział z rozpaczą, ocierając pot z czoła — może jednak?...

Kapitan poczuł widać przypływ miłosierdzia albo może doszedł do wniosku, że sierżant zostawiony sam sobie nie skończy grzebać w tych strzępach do sądnego dnia, bo spojrzał na nas. Wykorzystałam to natychmiast.

— Niezależnie od tego, czego panowie szukają, teren za panami już jest niegroźny, prawda? To może panowie sobie będą szukać, a my będziemy zwijać, bo nam to jednak jest raczej potrzebne.

Po krótkim wahaniu kapitan przyjął propozycję współpracy, dopuściwszy do łask tylko Wiesia i mnie. Zapewne dlatego, że siedzieliśmy najbliżej i nie życzył sobie, żeby mu się zbyt dużo osób pętało na podejrzanym terenie. Wyraźnie jednak odnosił się do nas nieufnie, bo ani na chwilę nie spuszczał z nas oczu. Szukał niejako namacalnie, sięgając na oślep ręką do wybebeszonej szuflady, z czego wywnioskowaliśmy, że upragniony przedmiot musi być dość duży.

Załatwiwszy szafy wewnątrz, postanowili zajrzeć na górę. Sami byliśmy ciekawi, co tam znajdą, bo wierzch szaf już od dawien dawna służył nam za magazyn odpadków. Sierżant zaczął od tego, że lekkomyślnie sięgnął i pociągnął za coś, co wystawało. Zanim zdążyliśmy krzyknąć: „Ostrożnie!", zleciała mu na głowę stara makieta z gipsu, pilśni i patyków, a za nią góra odbitek nie wykorzystanego projektu typowego wszystkich branż. Kapitan z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wlazł na krzesło, potem na jedną z szuflad i grzebał na owej górze własnoręcznie, co miało tylko ten skutek, że kiedy zszedł, rękawy jego marynarki wyglądały, jakby czyścił nimi bardzo zaniedbaną podłogę.

Szukali metodycznie. Skończywszy z szafami, zabrali się do naszych stołów, stojących najbliżej.

— Zechce pani otworzyć szuflady — powiedział kapitan do mnie.

Otworzyłam z radością, wiedząc dobrze, że szuflady to jeszcze nic, bo pod stołem miałam przypięte wielkie arkusze brystolu również wypełnione, czym tylko się dało. Z największą przyjemnością uprzystępniłam im ten cały śmietnik.

I tu wreszcie coś znaleźli. Nie zwrócili najmniejszej uwagi na takie dziwne rzeczy, jak stary łańcuch od lampy, korki od butelek i karty do kabały, natomiast z ogromnym zainteresowaniem wyciągnęli bardzo brudny gałgan do wycierania tuszu i zgnieciony kawał papieru toaletowego. Zapakowali to do koperty i zaopatrzyli tajemniczym podpisem.

Następnie trafili na stół Leszka, który cały czas siedział nad swoją rybą.

— Czyj to stół?

— Mój — odparł Leszek i podszedł do nich pośpiesznie. — Panowie sobie życzą? Proszę uprzejmie...

Otworzył szuflady i na nieprzeniknionej dotychczas twarzy kapitana ukazał się jakiś dziwny wyraz. Zawartość pierwszej od góry była zupełnie nieoczekiwana. Po całym dnie rozmazane było stare, zjełczałe masło, po którym poniewierały się resztki zeschniętej na kość kiełbasy, kawałki nadgryzionych bułek i skórek od chleba, papierki po topionym serze i jeszcze kilka bliżej nie sprecyzowanych pozostałości po innych artykułach spożywczych. Wśród tego pobojowiska turlał się beztrosko słoik po musztardzie. Leszek stał, patrząc na to w zamyśleniu, i widać poczuł się zmuszony złożyć jakieś wyjaśnienie.

— Zapasy — powiedział natchnionym głosem. — Na czarną godzinę. Przed pierwszym odczuwamy niekiedy pewne braki i wtedy jest jak znalazł.

Kapitan przyjrzał mu się ciekawie i ruszył dalej. Wiesiowi zabrali kawałek starej skarpetki, zupełnie sztywny od tuszu, a Januszowi kołnierzyk od koszuli Kazia, który obsługiwał swoją garderobą całą pracownię. Kiedy z szuflady Witolda wyciągnęli mankiety i również zakopertowali, nie wytrzymałam i zgłosiłam protest.

— Panowie, wy nas wykończycie! Przecież to są nasze narzędzia pracy! Czym my będziemy piórka czyścić?

— Wszystko państwo dostaną z powrotem — odparł zimno kapitan.

Przeczesali pokój, zaglądając nawet do radioodbiornika, rozkruszyli na kawałki wielką kulę z plasteliny, która służyła Wiesiowi za tworzywo do makiet, obejrzeli zawartość koszy do śmieci i wreszcie wyszli na balkon.

Do tej pory siedzieliśmy spokojnie i w milczeniu, przyglądając się z zainteresowaniem ich poczynaniom, ale teraz Wiesio się nagle ożywił.

— Słuchajcie — zawołał z podnieceniem. — Oni odkryją nasz wazon! To trzeba zobaczyć!

— Rzeczywiście!.., O rany!...

Z pośpiechem zerwaliśmy się z miejsc i rzuciliśmy w kierunku balkonu. Przepychając się nawzajem, wytknęliśmy głowy na zewnątrz i wytrzeszczyliśmy oczy. Na balkonie stał ludowy wazon monstrualnych rozmiarów, który służył nam niejako za teren niezwykłego doświadczenia chemicznego. Od kilku miesięcy wrzucaliśmy tam różne rzeczy, z zaciekawieniem oczekując, co z tego wyniknie, i starannie przykrywając dzieło sztuki ładnie dopasowanym kawałkiem płyty pilśniowej. Wewnątrz było wszystko. Woda po kwiatkach, mleko, ogryzki od jabłek, zgniłe pomidory, niedopałki papierosów, resztki najrozmaitszych artykułów spożywczych, znacznie bardziej urozmaiconych niż w szufladzie Leszka, fusy od kawy, kawałki pilśni, nieco kiszonej kapusty i wiele innych rzeczy. Wiesio przyniósł kiedyś specjalnie do wazonu ugotowane kartofle, a Witold, zarażony naszym szaleństwem, poświęcił groch na ryby. Ja sama, nie mogąc wymyślić już nic gorszego, wrzuciłam tam surowe kości wieprzowe. Oprócz tego każdy kilkakrotnie napluł.