Wszystko to czyniliśmy z nadzieją, że po stosownym upływie czasu w wazonie powstanie jakaś piorunująca mieszanina, która być może, nawet kiedyś wybuchnie. W razie nieuzyskania spodziewanego efektu mieliśmy zamiar jakoś zawartość ludowego naczynia wykorzystać, nie precyzując chwilowo sposobu tego wykorzystania. W każdym razie nastawieni byliśmy na coś potężnego, nie ulegało bowiem wątpliwości, że owa zawartość, wystawiona przez kilka miesięcy na działanie słońca, nieprzeciętnie się zaśmierdła. Już od wielu tygodni nikt nie miał odwagi podnieść przykrywy. Z szalonym zainteresowaniem patrzyliśmy teraz, jak funkcjonariusz MO sięgnął ręką do płyty pilśniowej.
— Ostrożnie! — krzyknął mimo woli Leszek. Milicjant się zatrzymał i spojrzał na nas nieufnie.
— Dlaczego?...
— Nic, nic, niech pan sobie nie przeszkadza — powiedział Janusz. — Kolega jest trochę nerwowy.
— No! — ponaglił Wiesio niecierpliwie. Milicjant zawahał się, spojrzał na niewzruszonego kapitana, podniósł przykrywę, zajrzał do środka, wetknął patyk i zamieszał. Nic piękniejszego nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Wybuchnąć wprawdzie nie wybuchło, ale i tak efekt był nie do pogardzenia. W wazonie zakipiało i przez brzegi przelała się pienista, przeraźliwie śmierdząca ciecz, z której wyleciała wielka chmura muszek. Straszliwa woń dotarła nawet do nas, nie mówiąc o nieszczęsnym milicjancie, który rzucił się do tyłu z okrzykiem: „Rany boskie!...”, po czym, zatkawszy sobie nos, twardo grzebał dalej. Kapitan przyglądał się temu, stojąc w przezornym oddaleniu.
— Trzeba to wylać — powiedział stanowczo.
— Gdzie?!...
— Gdzieś koło śmietnika. Trudno, bierz pan.
— Zaraz, może przykryć...
Z wysiłkiem dźwignęli naczynie i zaczęli się przepychać przez drzwi. Pełni złych przeczuć cofnęliśmy się na swoje miejsca. W drzwiach było za ciasno nawet na człowieka samego, nie mówiąc o człowieku obarczonym kruchym i nieporęcznym ciężarem. Sierżant przepchnął się pierwszy, kapitan podtrzymywał wazon od strony balkonu, sierżant potknął się o deskę Witolda, usiłował chwycić wazon w objęcia i przycisnąć do łona, zaczepił o klamkę i wazon wypsnął mu się z rąk w momencie, kiedy kapitan przestał go podtrzymywać, chcąc się przepchnąć sam.
Z kupy ludowych skorup rozlała się po pokoju pienista, straszliwie śmierdząca ciecz. Rzeczywiście, znaleźli najlepsze miejsce do wylania...
Wszystko, cokolwiek wrzucaliśmy tam od początku, zamieniło się w jedną zgniłą masę. Pierwotny kształt zachowały tylko resztki kości wieprzowych, słoiczek po farbie i klucz, który wypadł w chwili rozbicia, odbił się i poleciał najdalej.
Radość nasza, pomimo potwornej woni, nie miała granic, zwłaszcza że kapitan okrzykiem polecił nam nie ruszać się z miejsc. Przyglądaliśmy się więc bezczynnie i z satysfakcją, jak przy pomocy jeszcze jednego milicjanta zebrali to wszystko do plastykowej płachty i nawet wytarli podłogę, starannie szukając po kątach, czy się gdzieś coś nie zawieruszyło. Pani Glebowa bez wątpienia byłaby mniej dokładna.
Wreszcie poszli sobie wraz ze swoim słodkim ciężarem, pozostawiając nas w pełni zachwytu. Wazon nie zawiódł naszych oczekiwań.
— Ale nie wybuchło, popatrzcie — powiedział Leszek z żalem.
— Nie wymagaj za dużo — odparł Janusz. — I tak to ładnie wyszło.
— Słuchajcie, czego oni szukali? Jak myślicie? — spytałam, usiłując nie oddychać, bo w pokoju wciąż jeszcze wisiała chmura koszmarnego odoru.
— Widziałaś przecież, spodniej odzieży Kazia. Widocznie on jest najbardziej podejrzany i kompletują jego własność.
— W całym biurze szukają — powiedział Leszek, wyjrzawszy za drzwi. — Rewizja jak się patrzy. O co im może chodzić?
Władze śledcze przewracały pracownię do góry nogami, w poszukiwaniu tajemniczego przedmiotu, starannie zabezpieczając wszystkie znalezione ścierki i szmaty.
Siedziałam przy stole, paląc papierosa i nic nie robiąc, bo nie w głowie mi były teraz zajęcia służbowe. Przede mną leżał kawał papieru, na którym spisałam sobie wszystkie wiadomości o współpracownikach, jakie dotychczas udało mi się uzyskać. Wpatrując się w ów spis, usiłowałam wyciągnąć jakieś sensowne wnioski.
Tadeusz nas szantażował, to nie ulegało wątpliwości. Wszystkich? Prawie wszystkich... Tylko dwie osoby z całą pewnością miały z nim święty spokój, Alicja i Witold. Reszta była podejrzana.
Najwięcej wiedziałam o Kacprze i Monice, którzy zresztą, trzeba przyznać, wyglądali najgorzej. Monika miała szalenie skomplikowaną sytuację życiową. Jako kobieta pełna ognia i wigoru nawiązała niedawno romantyczne kontakty z młodym i nieprzeciętnie przystojnym przedstawicielem jednego z inwestorów. Następnie usilnie starała się te kontakty zerwać, ponieważ pojawiła się przed nią perspektywa korzystnego mariażu z osobnikiem posiadającym jakieś potężne pieniądze i niezwykle surowe zasady moralne. Zakochany młodzian nie bardzo chciał ustąpić z placu boju i raczej trudno jej było stracić go z oczu i wymazać z pamięci. Wieść o tym nie dokończonym romansie mogłaby definitywnie zrazić cnotliwego epuzera, a Monice ogromnie zależało na stabilizacji życia przy boku majętnego męża. Pytanie, ile z tego wszystkiego było wiadomo Stolarkowi?
Kacper, wytrwale uwielbiający swoje bóstwo, był wmieszany w jej wszystkie sprawy. Jeżeli Tadeusz szantażował panią jego serca, uniemożliwiając jej realizację najważniejszych planów, dlaczegóż by nie miał go zabić w potężnym afekcie? Nie mówiąc już o tym, że szantażował i jego...
W zamyśleniu wpatrywałam się w swój spis błędów życiowych personelu. Były tam różne rzeczy, o których sądziłam, że poza zainteresowanymi, znam je tylko ja. Czy Tadeusz je również znał? Czy wiedział i czy oni wiedzieli, że on wiedział? Nie miałam zielonego pojęcia o jego kontaktach z kilkoma osobami, z Witkiem, z Wiesiem, ze Zbyszkiem, z Jadwigą... Oczywiście, najbardziej interesował mnie Zbyszek...
Siedziałam sama w pokoju, bo tamci trzej gdzieś zniknęli i jakby specjalnie zamówiony wszedł Stefan, człowiek z całej pracowni Zbyszkowi najbliższy. Natychmiast postanowiłam to wykorzystać.
— Żeby pani z piekła nie wyjrzała za ten swój pomysł z Tadeuszem — powiedział Stefan z goryczą. — Już nie miała pani kogo uśmiercić, co? I co ja teraz zrobię? Przyjdzie wózek sprzedać...
— Spokojnie, panie Stefanie, nie tak zaraz. Niech pan usiądzie, ma pan papierosa i niech pan powie, dlaczego mu pan pożyczał.
Stefan przysunął sobie krzesło, pogrzebał po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek i mamrocząc pod nosem zapalił. Potem spojrzał na mnie ze wstrętem.
— Dlaczego mu pożyczyłem? Dla świętego spokoju! Pani wie, co by było, gdyby on mojej starej powiedział o tej cholernej Wieśce? Ja bym miał resztę życia zatrutą! A ja jestem stary człowiek, mnie się wątroba do góry nogami przewraca, ja chcę mieć święty spokój! To był najgorszy łajdak, jakiego święta ziemia nosiła! Pani myśli, że on się tylko mnie czepiał? A Włodek, a Kacper, a Kajtek to co? Pies?! A Zbyszek!...
Aż mnie podrzuciło na krześle.
— Jak to? — krzyknęłam. — Zbyszka też?!
— A pewnie!
Natychmiast ogarnęło mnie okropne zdenerwowanie. Dotychczas miałam cichą nadzieję, że jednak Zbyszka nie.