— A Zbyszka czym? Nie wie pan? — spytałam w napięciu.
— Pojęcia nie mam — odparł Stefan, nie dostrzegając wrażenia, jakie uczyniły na mnie jego słowa. — Zna pani Zbyszka, on nic nie powie. Raz mu się tylko wyrwało, że ma cholerne kłopoty i że tu chodzi nie o niego.
O, do diabła! Więcej mógł nie mówić, to mi wystarczyło. Wiedziałam o starannie ukrywanym romansie Zbyszka, prawie również dobrze jak sam Zbyszek. Sprawdziły się moje najgorsze przeczucia i zrobiło mi się okropnie ciężko i niemile na sercu...
Mój smutny stan ducha przerwała władza ludowa, domagając się stanowczo konwersacji ze mną. Przeszłam przez pracownię, która przedstawiała obraz absolutnej anarchii. W sali konferencyjnej i w gabinecie nadal trwały przesłuchania. W kącie pod lustrem sprzeczali się intensywnie Witek i Kazio. W środkowym pokoju Alicja, Andrzej, Marek i Janusz grali w brydża. Ryszard spał twardo kamiennym snem, Anka ponuro wpatrywała się w jakąś książkę, a u sanitarnych Leszek, Jarek i Kajtek grali w zapałki. Pod drzwiami sali konferencyjnej siedział na krześle milicjant, co mi się wydało nad wyraz intrygujące.
Trzej panowie w gabinecie wyglądali jak myśliwi na tropie. Atmosfera panowała wyraźnie gorąca, nadymione było jak na dworcu kolejowym, a prokuratorowi świeciły się oczy, przez co był jeszcze piękniejszy.
— No to wracamy do autorki przedstawienia — powiedział kapitan zgryźliwie. — Mam nadzieję, że udzieli nam pani kilku ciekawych informacji.
— Zupełnie prawdopodobne — odparłam. — Ja również mam nadzieję zdobyć u panów kilka cennych wiadomości, bo chyba się pan domyśla, że jako autorkę, interesuje mnie zakończenie sztuki.
— Z pewnością nie bardziej niż nas... Zanim zaczniemy, może uprzejmie odpowie mi pani na jedno pytanie. Prywatne. Co to było to coś w tym saganie na waszym balkonie?
Odpowiedziałam mu wyczerpująco, a kapitan słuchał z wyrazem lekkiego obrzydzenia na twarzy. Byłam już doszczętnie skołowana i pewnie dlatego nagle zrezygnowałam z poprzednio powziętych zamiarów. Machnęłam ręką na własne bezpieczeństwo, wkopani przeze mnie w głupią zbrodnię niewinni współpracownicy wydali mi się stanowczo ważniejsi, a zresztą doszłam do wniosku, że ze względu na dotychczasową niekaralność i nienaganny tryb życia nie skarżą mnie na nic poważnego.
— Zaraz — przerwałam kapitanowi, który coś mówił. — Chciałam najpierw wyjaśnić pewną rzecz.
— Prosimy...
— Panowie — powiedziałam uroczyście — przede wszystkim chciałam wam powiedzieć, że ja w was wierzę. Przez tę decydującą godzinę nie ruszyłam się z miejsca, co niewątpliwie już wiecie. Wiecie zatem, że nie ukatrupiłam Stolarka. Oczywiście, możecie podejrzewać, że miałam wspólnika, że tę zbrodnię obmyśliłam, zaplanowałam i tak dalej, ale to przecież nonsens. W takim wypadku nie trąbiłabym o tym po całej pracowni. Nie dość na tym. Mogę wam powiedzieć więcej na dowód mojej niewinności, ale przedtem chciałabym zawrzeć z wami układ...
Zawahałam się. Szybko uznałam, że jednak najpierw muszę udowodnić niewinność. Zamknęłam oczy i rzuciłam się głową naprzód w przepaść.
Możliwie krótko i zwięźle wyjaśniłam im przyczyny, dla których stanowczo wolałabym, żeby Tadeusz żył długo i szczęśliwie. Wyznałam, że do spółki z nieboszczykiem popełniłam przestępstwo na niekorzyść ORS-u, polegające na tym, że nikt z nas nic nie kupił, a za to ja wzięłam gotówkę. To znaczy miałam wziąć gotówkę... Z owego matactwa nieboszczyk został mi winien pięć i pół tysiąca złotych, które z chwilą jego śmierci mogę uznać za przepadłe na wieki. Musiałabym mieć kompletnego fioła, żeby go w tej sytuacji mordować.
— Jak to pani zrobiła? — spytały władze śledcze z zainteresowaniem.
— Nie wiem. Tadeusz miał znajomego kierownika sklepu i przeprowadził z nim tę dziwną kombinację samodzielnie.
— A dlaczego mu pani pożyczyła?
— Bo nie miałam innego wyjścia. Tak zwany nóż na gardle i żadnej innej możliwości zdobycia pieniędzy. Tadeusz poszedł na ten interes z okrzykami radości, licząc na to, że będzie mógł ode mnie pożyczyć. Jak widać, słusznie, tylko że miał pożyczyć półtora patyka, a nie pięć i pół. Krótko mówiąc, wystawił mnie rufą do wiatru.
— No dobrze, ale dlaczego pani, mając nóż na gardle, zgodziła się pożyczyć mu o cztery tysiące więcej?
— A co miałam zrobić? On mi robił uprzejmość, i to mocno ryzykowną. Procentu by ode mnie nie wziął, na wódkę bym z nim nie poszła, jak mu się miałam odwdzięczyć? To była jedyna forma.
— Na upartego dałoby się znaleźć jeszcze jakąś — powiedział prokurator złośliwie.
— Niewątpliwie — odparłam natychmiast. — Ale w tym wypadku wolałabym, żeby na miejscu Tadeusza był na przykład pan...
Kapitan dostał nagle napadu kaszlu, a w niebieskich oczach prokuratora znów dziwnie znajomo błysnęło.
— Nie omieszkam zapamiętać pani wypowiedzi...
— Wracając do tematu, panowie, pragnę uczynić wam propozycję. Realnie rzecz biorąc można sobie wyobrazić, że nie ja jestem mordercą. Proponowałabym, żebyście zdecydowali się okazać mi odrobinę zaufania, bo zapewniam was z ręką na sercu, że mogę się wam bardzo przydać. Jest mnóstwo takich rzeczy, których się nigdy w życiu nie dowiecie drogą normalnego śledztwa. Jak będziecie do mnie podchodzili jak do podejrzanej, to ja do was jak do wrogów, natomiast jak odwrotnie, to odwrotnie. Współdziałanie da znacznie lepsze rezultaty niż wojna, a nie macie pojęcia, jak ja cholernie pragnę wykrycia mordercy. Mam swoje powody...
Wygłosiłam do nich przejmujące przemówienie i czekałam na rezultat. Z różnych przyczyn nagle gorąco zapragnęłam włączyć się do śledztwa.
Trzej panowie popatrzyli na siebie i kapitan kiwnął głową.
— Dobrze. Ma pani rację. Kilka osób tu można wykluczyć, bo ostatecznie cudów nie ma. Zabójstwo musiało zabrać sprawcy te kilka minut. Nawiązujemy z panią współpracę na bazie zaufania.
— Chwała Bogu — powiedziałam z głęboką ulgą. — Pytajcie.
— Zanim przystąpimy do szczegółowych rozważań, musimy załatwić jeszcze jedną sprawę. Wezwiemy panią potem trzeci raz, a na razie niech nam pani pokaże swoją chustkę do nosa.
— Chustkę do nosa? — zdziwiłam się. — Boże drogi, ja nie mam chustki do nosa.
— Jak to pani nie ma? Żadnej?
— Żadnej. Przeważnie zapominam o tej cholernej chustce i nie noszę. Dzisiaj też nie mam. Jakby panom bardzo zależało, to mogę przywieźć z domu.
— Nie, dziękujemy. Czy pani jest zupełnie pewna, że pani nie ma?
— Słowo panu daję. Nic na to nie poradzę.
— A co pani robi, jak pani ma katar? — spytał z dezaprobatą prokurator. — Albo jak pani płacze?
— Nie pamiętam, kiedy miałam ostatni raz katar, pewnie z dziesięć lat temu. A płakać nie płaczę. Kobiety zazwyczaj płaczą przez ukochanego mężczyznę, a ja nie mam ukochanego mężczyzny.
— A co pani z nim zrobiła?
— Pan pyta prywatnie czy służbowo?
— A, nie, przepraszam. Prywatnie. Wycofuję pytanie.
— Nie, dlaczego? Mogę panu powiedzieć, co mi szkodzi. Puścił mnie w trąbę.
— To znaczy, że pani nie ma chustki — przerwał kapitan bardzo urzędowym tonem. — Szkoda. Wobec tego na razie niech pani przejdzie tam...
Okropnie zaintrygowana przeszłam do sali konferencyjnej, gdzie zastałam już Wiesia i Andrzeja.
— Wiesiu, co to? — zawołałam. — Was też pytali o chustki do nosa?
— Miałem dwie i obydwie musiałem im oddać — powiedział Andrzej filozoficznie.
— Moja była strasznie brudna, bo czyściłem nią dzisiaj buty — wyznał Wiesio. — To pewnie dalej ta obsesja na tle gałganów. Nasze wszystkie fartuchy też zabrali.