Выбрать главу

Pojęłam, o co chodzi. Oczywiście, że słyszałam o budowie na Sadybie. Słowo Kazia rozstrzygnęło sprawę sądową na korzyść inwestora i wszystko tu było w idealnym porządku pod warunkiem nieujawnienia faktu, że Kazio tę budowę widział zaledwie przed miesiącem. Koniecznie musiał ją widzieć znacznie wcześniej! O tym, kiedy dokonywał tych oględzin naprawdę, wiedziała w pracowni tylko Alicja i ja, możliwe, że wiedział też Witek. Kazio był uczciwym człowiekiem, łapówek nie brał i żadnej bezpośredniej korzyści z tych kombinacji czasowych nie odniósł, ale opinia, którą wydał, nie była stuprocentowo bezstronna. Wdzięczny inwestor dostarczył pracowni zlecenia na sumę półtora miliona złotych, odsuwając od nas widmo bankructwa. I ja miałam teraz szkalować szlachetny czyn Kazia?!

Nie wiem, co oni zrozumieli z mojej odpowiedzi, którą postarałam się maksymalnie zagmatwać, w każdym razie ja wiedziałam już dokładnie, dlaczego Kazio pożyczał Stolarkowi pieniądze. Opinia nieskazitelnego biegłego sądowego była mu bardziej potrzebna.

Zostawiwszy w spokoju Kazia, władze śledcze pokazały mi kilka numerów zaopatrzonych w daty faktur i spytały, co to jest. Skrzywiłam się na ten widok z całej duszy.

— Zaniżone faktury — wyznałam niechętnie. — Wystawione na mniejsze sumy niż nam się rzeczywiście należy. Pracownia ma kłopoty finansowe i nasze władze zamierzają ujawnić te pieniądze dopiero wtedy, kiedy nadejdzie stosowna chwila. Trudno, musimy się jakoś ratować. Należało nam się w zeszłym roku, ale przenieśliśmy to na ten, ponieważ w zeszłym byliśmy bardzo bogaci, a w tym odczuwamy duże braki przerobowe, zresztą zgodnie z przewidywaniami.

Prokurator pokiwał potępiająco głową i znów zrobiło mi się nieprzyjemnie, bo doszłam do wniosku, że właściwie wygląda to tak, jakbyśmy przez cały czas, od początku istnienia, zajmowali się wyłącznie popełnianiem przestępstw rozmaitej natury. Westchnęłam ciężko.

— Ten świętej pamięci drań miał to wszystko zapisane? — spytałam cicho i smutnie.

Przedstawicieli praworządności jakby piorun trafił.

— Skąd pani wie?!

Teraz ja pokiwałam głową.

— Domyślam się. Znam ten jego wielki, zielony notes, prowadził tam między innymi rachunki ze mną. Rozumiem, że wszystkich szantażował, tylko jeszcze nie jestem zupełnie pewna kogo czym. Ale mniej więcej wiem.

— Właśnie, to jest dla mnie niezrozumiałe — powiedział prokurator z dezaprobatą. — Jak dorośli, poważni ludzie mogli ulegać takim idiotycznym szantażom?

— Ależ on to robił genialnie! — odparłam z ożywieniem, bo doznałam nagle dziwnego rozwoju pamięci. Mnóstwo scen, mnóstwo zdań, słów, wypowiedzi, na które przedtem prawie nie zwracałam uwagi, stało się dla mnie jasne. — Od nikogo nie domagał się pieniędzy za milczenie, skąd, co znowu! Dostałby najwyżej po pysku. On tylko pożyczał... Odmowa pożyczki oznaczałaby otwartą wojnę, a na to nikt nie miał ochoty. Każdy wolał mieć spokój i liczyć na zwrot, ostatecznie, kilku osobom kiedyś zwrócił... A przy tym nie był specjalnie wymagający i zadowalał się sumami, leżącymi w granicach naszych możliwości.

— No tak — powiedział kapitan, wzdychając i wyciągnął notes na wierzch. — Skoro pani tyle wie, to nie ma sensu tego przed panią ukrywać. Istotnie, ten notes jest dla nas wielką pomocą. Niech nam pani wobec tego rozgraniczy do końca plotki, podejrzenia i prawdę. Zainteresowani cholernie kręcą i wszystkiemu przeczą. Jedziemy, po kolei...

Czyszcząc dalej tę stajnię Augiasza, zatrzymałam się przy Jadwidze. Obok jej nazwiska widniało w notesie Tadeusza coś dziwnego. Jakiś numer, a przy nim data sprzed kilku lat. Po głębokim namyśle doszłam tylko do jednego wniosku, a mianowicie, że data pochodzi z czasów, kiedy Jadwiga na nowo wróciła do swojego pierwszego męża. Natomiast numer z niczym mi się jakoś nie kojarzył.

O Zbyszka mnie, szczęśliwie, nie pytali, zainteresowali się za to pewną niemiłą sprawą, dotyczącą Ryszarda i Witka.

— Z tego, cośmy do tej pory usłyszeli, można wnioskować, że szantaż rozkwitał u państwa bujnie na wszystkich frontach — powiedział łagodnie prokurator. — Była tu podobno jakaś sprzeczka pomiędzy tymi dwoma panami. Czy pani o tym wie?

Wiedziałam bardzo dużo od Alicji, ale nie zamierzałam się do tego przyznać. Witek postąpił sobie niezbyt pięknie, odmawiając Ryszardowi zaświadczenia o bezpłatnym urlopie dla Polservice'u, jeżeli nie odda mu projektu bardzo atrakcyjnego hotelu. Ryszard, który sam się wystarał o zlecenie na ów hotel, zaprotestował i wyleciał z gabinetu z pianą na ustach i krzykiem „szantaż, szantaż”. Nie miałam do Witka żadnych osobistych pretensji i żadnych powodów, żeby mu szkodzić, więc oświadczyłam, że nic o tym nie wiem. Niech sobie Alicja sama pod nim dołki kopie.

Na samym końcu zaskoczyli mnie Wiesiem. Nigdy dotychczas nie podejrzewałam go o żadne życiowe sekrety i dopiero teraz, pod wpływem tych pytań, zaczęłam się zastanawiać. Wymienili kilkanaście dat i kazali sobie przypomnieć, co wtedy robiłam. Przyszło mi to bez trudu, ponieważ daty przypadały na koniec ubiegłego roku, kiedy kończyłam pilny projekt i prawie nie opuszczałam pracowni. Zrobiłam sobie nawet wówczas harmonogram, którym mogłam się teraz posłużyć, bo na szczęście nie miałam zwyczaju wyrzucać niczego wcześniej niż po trzech latach od chwili dezaktualizacji.

Wpatrując się teraz w wielką, zamazaną płachtę papieru, przyniesioną z pokoju, mogłam swobodnie odtwarzać zeszłoroczne wydarzenia.

— Trzeciego listopada — powiedział kapitan. — Czy ten kolega wtedy siedział tu po południu? Wieczorem?

— Nie — odparłam stanowczo. — Nie siedział. Trzeciego robiłam zestawienie ślusarki, którą czwartego oddałam na odbitki i pamiętam doskonale, że grzebałam w szufladzie Wiesia, szukając kalendarza technicznego. Siedział wtedy tylko Ryszard.

— A siódmego i ósmego?

— Też nie. Przez cały tydzień zostawałam sama i byłam wściekła.

— Dwunastego?

— Zaraz, co ja robiłam dwunastego?... Aha, detale stolarki. Ze stolarką byłam trochę spóźniona... Od Janusza dostałam drzwi klepkowe... Był wtedy Janusz i Witek, Wiesia nie było, on siedział dopiero potem.

— Szesnasty, siedemnasty, osiemnasty?

— Ogrodzenie. Dziewiętnastego oddałam do wyświetlarni... Tak, wtedy siedzieli wszyscy trzej. Zgasło tam światło, po ciemku robiłam kawę i wtedy właśnie Janusz nasypał sobie cukru do szklanki i powiedział:

„Świetna kawa, patrzcie, wcale cukier nie tonie”, a potem okazało się, że nasypał sobie na przykrywkę. Wiesio siedział do późnej nocy.

— No tak... A dziesiątego grudnia?

— Nie mam pojęcia. Pierwszą połowę grudnia miałam dosyć spokojną, natomiast wiem, co było między piętnastym a dwudziestym, bo robiłam dla Ryszarda rysunki robocze. Nawalił z terminem i przeklinałam go okropnie.

— No to szesnasty i siedemnasty grudnia?

— Nic z tego. Dużo ludzi było, ale z naszego pokoju tylko ja.

Zamyśliłam się na chwilę, bo zamajaczyło mi przed oczami wspomnienie z tamtego okresu. Wspomnienie tak dziwne, ponure i niemiłe, że pośpiesznie postarałam się go pozbyć, żeby przypadkiem czegoś o nim nie powiedzieć.

— No to teraz ten rok — zażądał kapitan. — W styczniu...

— Niestety, więcej nie pamiętam. Harmonogram mi się skończył.

Złożyłam wielką płachtę i przyjrzałam się im z zainteresowaniem.

— A co? — spytałam ciekawie. — O co on tam jest podejrzany?

— Co pani sądzi o jego pożyciu małżeńskim?

— O mój Boże, nic! Chyba się układa sympatycznie. Ma bardzo miłą żonę i zupełnie nie wygląda na nieszczęśliwego.