Выбрать главу

— Może nadciąć żyletką? — powiedział Wiesio. — Tak lekko, po wierzchu.

— Nic z tego — odparł Janusz. — Pęka, już próbowałem.

— Przy przykładnicy! Podłóż!...

— Nie, czekaj, przykładnica za gruba. Musi być coś, co ma kant. O, skalówka! Trzymaj!..,

— Ale tu ci zjeżdża, trzeba trzymać z drugiej strony!

— Ja przytrzymam ten plastyk, a ty wyginaj!

— Wiesiek, skalówka się obsuwa, trzymaj, do cholery!

— Czym? Nogą?

Po chwili już byli zatrudnieni przy tym wszyscy czterej. Zostawiłam ich, stłoczonych w dziwnych pozycjach przy stole Janusza, i udałam się do Alicji. Ustaliłyśmy plan działania.

Postanowiłyśmy wprowadzić w czyn genialną myśl prokuratora, sporządzając również harmonogram nieobecności, co nam powinno przyjść tym łatwiej, że z harmonogramami byłyśmy obeznane. Podzieliłyśmy pracownię na rejony i każda z nas miała spisać szczegółowo poczynania przydzielonej części. Następnie zdecydowałyśmy się odbyć konferencję i przeprowadzić naukowe rozważania o dwunastej na kawie w macierzystym lokalu, na parterze naszego budynku.

Od razu zabrałam się do dzieła, maglując współpracowników, do których podeszłam dyplomatycznie. Każdy znacznie chętniej mówił o innych niż o sobie. Na tej zasadzie uzyskiwałam stopniowo wszystkie niezbędne mi wiadomości.

Po dziesiątej przybyły władze śledcze, które uznały, że będzie im wygodniej prowadzić przesłuchania na miejscu, ze wszystkimi podejrzanymi pod ręką, i zajęły salę konferencyjną. W pozostałych pomieszczeniach powinna była wrzeć praca, ale zamiast pracy od chwili przybycia milicji zaczęły wrzeć gorące kłótnie, dyskusje i awantury. Im dłużej i wnikliwiej oficjalne czynniki pytały, tym więcej osób wymyślało sobie nawzajem.

Milicja działała na tej samej zasadzie co ja, tyle że bardziej bezwzględnie. Dysponując wiadomościami bezpośrednio od nieboszczyka, nie ukrywała przed badanymi swoich informacji. Ponieważ jednak nie ujawniała równocześnie źródła, każdy ze zdekonspirowanych dochodził do wniosku, że wsypali go ukochani koledzy, i w zdenerwowaniu przez zemstę wsypywał kolegów, a następnie leciał robić piekło właściwej osobie. Od wczoraj władze śledcze zdążyły wszystkie swoje wiadomości przetrawić, usystematyzować, wyciągnąć wnioski i teraz bezbłędnie trafiały w sam środek tarczy, wydobywając na światło dzienne nasze najgorsze instynkty. W rezultacie sama śmierć Tadeusza niemal poszła w zapomnienie, a wysunęły się na plan pierwszy jej nieoczekiwane i niemiłe konsekwencje.

W naszym pokoju był jeszcze spokój. Janusz wygiął wreszcie mały kawałek plastyku i otarłszy pot z czoła, patrzył na swoje dzieło z ponurym podziwem.

— To jest galernicza robota — oświadczył. — Taki mały kawałek, to jeszcze, jeszcze, ale jak przyjdzie wyginać cały arkusz? Co by tu wymyślić?

— A jak się nadcina, to pęka — powiedział Witold zmartwionym głosem.

— Czekaj, a ciekawe, czyby pękło bez nadcinania. Ile to razy można tak łamać?... Daj ten biały!

Usiadł wygodnie i zaczął giąć, licząc na głos każde wygięcie.

— Trzy — powiedział, postękując z wysiłku. — Cztery, pięć...

— Nie, nie mogę — mruknął nagle Wiesio, podnosząc się z miejsca. Podszedł do radia, które przez cały czas wydawało z siebie przeciągłe, ponure wycie, będące zasadniczą treścią audycji „Pieśni ludowe różnych narodów”. Tamci dwaj, zajęci plastykiem, nie zwracali jakoś na to uwagi. Wiesio przestawił na średnią Warszawę.

— No, nareszcie — powiedział z satysfakcją Leszek, siedzący bezczynnie przy stole. — Wiedziałem, że ktoś wreszcie tego nie wytrzyma.

— To dlaczego pan sam nie zmienił? — spytałam z irytacją, bo grobowe wycie i mnie również wyprowadziło z równowagi.

— Chciałem zbadać wrażliwość waszych doznań akustycznych.

— Dziewięć, dziesięć, jedenaście — liczył Janusz już z nieco mniejszym wysiłkiem. — Dwanaście, trzynaście...

— Ciekawe, jaka teraz będzie piosenka tygodnia — powiedział Wiesio w zadumie, wracając na swoje miejsce. — Bo ten Łazuka na schodach to już mi nosem wyszedł.

— Polka galopka — oświadczyłam stanowczo.

— Skąd pani wie? — przeraził się Witold, odwracając się gwałtownie od mamroczącego pod nosem Janusza.

— Przeczuwam w jasnowidzeniu.

— Ach! Chwała Bogu, myślałem, że pani wie na pewno. Od polki galopki to już bym chyba zwariował.

— Dzień dobry państwu — powiedział nagle od drzwi wchodzący do nas kapitan.

— A, dzień dobry panu — odparliśmy uprzejmym chórem we troje, Wiesio, Leszek i ja, a Janusz, zaabsorbowany swoją czynnością, wyczuł widać, że powinien jakoś zareagować na powitanie, bo podniósł głos.

— Dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden — powiedział dobitnie.

Kapitan zatrzymał się w progu i spojrzał na niego lekko zaskoczony.

— Chciałbym z tym panem pomówić — powiedział do mnie z odrobiną wahania. — Czy sądzi pani, że można go oderwać od pracy?

— Januszek, pan kapitan do ciebie! — wrzasnęłam.

— Dwadzieścia cztery! — odkrzyknął Janusz równie gromko.

Kapitan się wyraźnie zainteresował nie znanymi mu widać metodami pracy w biurze projektów.

— Co to znaczy? — spytał z zaciekawieniem. — Państwo tak muszą?

— Panie Witoldzie, to pan go tak skołował, niech go pan teraz otrzeźwi! Janusz, oprzytomniej!

— Zaraz pęknie — odparł Witold, nie odrywając zafascynowanego wzroku od kawałka plastyku. Kapitan stał w milczeniu, patrząc na Janusza z rosnącym zainteresowaniem.

Na trzydziestu dwóch pękło.

— Trzydzieści dwa! — oznajmił Janusz triumfująco. — Da się wygiąć trzydzieści jeden razy! O co chodzi? — odwrócił się do nas, dumnie machnął nadpękniętym plastykiem i dopiero teraz zauważył kapitana. — A co, pan do mnie?

— Pan pozwoli do nas na chwilę, mamy kilka pytań...

Witoldowi w czasie szarpania opornego tworzywa sztucznego wystygła herbata, więc zaczął teraz jeść śniadanie. Przyglądałam mu się w zamyśleniu, usiłując odgadnąć, w jakim stadium śledztwa jest już milicja. Na kartce spisałam sobie w porządku chronologicznym znane mi godziny poczynań współpracowników, przygotowując grunt do rozważań z Alicją. Potem znów przyjrzałam się Witoldowi, który, pogrążony w nie mniejszym niż ja zamyśleniu, jadł pomidora. W drugiej ręce trzymał solniczkę.

Sądząc z jego wyrazu twarzy pomidor mu bardzo nie smakował. Zjadł połowę, drugą obejrzał z wyraźnym obrzydzeniem, zawahał się, wreszcie wrzucił ją do kosza na śmieci i zajrzawszy za nią, starannie posolił.

— Panie Witoldzie, co pan robi? — spytałam z łagodnym zainteresowaniem, bo te zabiegi kulinarne wydały mi się nieco dziwne. Witold spojrzał na mnie, znów zajrzał do kosza i nagle zaczął się przeraźliwie śmiać.

Leszek, stojąc przy swojej desce, rysował tuszem na kalce następny obraz. Zastopował na chwilę twórczość, przyjrzał się Witoldowi i wrócił do obrazu.

— Tu jest skażona atmosfera — oznajmił proroczym tonem, czyniąc zamaszysty gest patykiem umaczanym w tuszu. — Nikt się nie uchowa. Ostatni normalny zwariował!

— Ten pomidor mi okropnie nie smakował i nie wiedziałem dlaczego — wyjaśnił Witold, nie przestając się śmiać. — A ja go zapomniałem posolić! Nie znoszę niesionych pomidorów.

— To dlatego dosolił go pan w koszu? Już i pan w piętkę goni... — westchnęłam smutnie.

— A właśnie, bo wie pani, tak się zamyśliłem... Zastanawia mnie jedna rzecz. Jak to mogło być, że oni tam w gabinecie nic nie usłyszeli? l w ogóle coś z tym gabinetem mnie męczy...