— Podobno Zbyszek coś słyszał — przerwał Wiesio. — Mówi, że słyszał dwa męskie głosy, ale nie zwrócił na to uwagi i zaraz potem wyszedł z pokoju.
— A Witka przy tym nie było?
— Był, ale krótko, też wyszedł, jeszcze przed Zbyszkiem. Nic nie mówi, że słyszał... To znaczy, mówi, że nic nie słyszał.
— A Zbyszek tych głosów nie rozróżnił?
— Nie, mówi tylko, że wydawały mu się męskie.
— No właśnie — powiedział Witold. — Ale potem... Jak to było? Mówiła pani, że Zbyszek napadł na panią, jak tylko zobaczył Stolarka, i że tam była cała pracownia. To którędy oni weszli? Od korytarza?
— Od korytarza.
A dlaczego nie wprost z gabinetu?
Wszyscy troje patrzyliśmy nieinteligentnie na Witolda, zaskoczeni jego prostym pytaniem.
— Rzeczywiście — powiedział Wiesio. — Dlaczego nie wprost z gabinetu?
— Rzeczywiście — powtórzyłam. — Przecież to jest najprostsza droga, a drzwi są otwarte.
— A były otwarte?
— Nie mam pojęcia. Wy nie wiecie? Okazało się, że nikt nie zwrócił uwagi na drzwi pomiędzy gabinetem a salą konferencyjną. Zazwyczaj stały otworem i nawet nie wiedziałam, gdzie jest od nich klucz. Łączyły ze sobą te dwa pomieszczenia i przez nie prowadziła najkrótsza droga do miejsca zbrodni. Dlaczego Witek ze Zbyszkiem nie skorzystali z niej, tylko oblecieli całe biuro dookoła?
— No proszę, nowy ślad — ucieszył się Wiesio. — Ciekawe, czy milicja już to sprawdziła.
— Ja tego nie rozumiem, ale może po prostu zgłupieli? — powiedział z powątpiewaniem Witold.
— Jak wylatywali z gabinetu, to jeszcze nie wiedzieli, co się stało, nie mieli od czego zgłupieć.
— Nad czym wy się zastanawiacie — powiedział z dezaprobatą Leszek znad swojego obrazu. — Przecież to proste. Morderca zamknął, żeby mu nikt nie przeszkadzał.
— Wiesiu — spytałam — czy w czasie twojej kariery w tym biurze te drzwi bywały zamykane? Pracujesz tu najdłużej z nas wszystkich.
Wiesio zamyślił się i po chwili potrząsnął głową.
— Nie przypominam sobie. Nawet nie wiem, gdzie jest klucz. Klucz!!... A może to ten?!
Natychmiast przypomnieliśmy sobie klucz, który wyleciał z naszego wazonu.
Jaki ten? — zaciekawił się Witold.
Czym prędzej opisaliśmy mu scenę, będącą tak znakomitym ukoronowaniem rewizji.
— No właśnie, a ja już od rana chciałem się spytać, co tu tak cholernie śmierdzi? Może i rzeczywiście ten?
— Trzeba tym Holmesom zwrócić na to uwagę, niech się pomęczą...
Janusz wrócił z przesłuchania wyraźnie spłoszony. Zapalił papierosa i popatrzył na nas ze stropionym wyrazem twarzy.
— Ale miałaś pomysł z tym Tadeuszem, ho, ho! Ekstraklasa! Ja w tych warunkach nie mogę pracować. Po tym całym badaniu to ja już nie wiem, czy to Tadeusz wykitował, czy Witek, czy jeszcze kto inny i czy to przypadkiem nie ja go zabiłem. Jak Boga kocham, skołowali mnie do reszty! Bez jednego głębszego tu się nie obejdzie, Leszek, idziesz?
Na tę nieoczekiwaną propozycję Leszek okazał żywą radość, czym prędzej porzucając twórczość. Rozgoryczony Janusz odmówił bliższych wyjaśnień i zanim się zdążyliśmy obejrzeć, już ich nie było. Z jego wypowiedzi zrozumiałam tylko to, że ziarno rzucone przez Marka padło na żyzną glebę i władze śledcze rzeczywiście biorą pod uwagę możliwość pomyłki co do osoby ofiary. Od tej możliwości zrobił mi się taki melanż w głowie, że dalszą zwłokę uznałam za niedopuszczalną. Zabrałam swoje śledcze zapiski i Alicję i poszłyśmy na kawę.
— Głupiaś — powiedziała stanowczo Alicja, kiedy, zaczynając od końca, sprecyzowałam jej ostatni pomysł przedstawicieli praworządności. — Milicja sobie może tak myśleć, ale nie my. Kompletny nonsens! Wierzysz w to, że ktokolwiek z nas nie odróżnił Witka od Tadeusza?
— Byli prawie tego samego wzrostu — odparłam z wahaniem. — Czy ja wiem, może z tyłu...?
— Z żadnej strony. Witek jest blondyn, a Tadeusz czarny, nawet łysieli różnie, Tadeusz od tyłu, a Witek od przodu. Morderca musiałby być zupełnie pijany, a jestem pewna, że wczoraj nie było w pracowni nikogo do tego stopnia pijanego.
Po namyśle zgodziłam się z nią.
— No dobrze, wobec tego teraz myślmy rozsądnie...
— Potrafimy? — spytała Alicja z powątpiewaniem.
— Będziemy się starać. Zacznijmy od początku. Dlaczego Tadeusz wyszedł przed śmiercią z pokoju i poszedł do sali konferencyjnej?
— Bo po śmierci już by mu się to nie udało...
— Ja do ciebie mówię poważnie!
— Widocznie chciał zginąć w spokoju, a nie w tym hałasie, który oni tam robią. A teraz to ci się przyznam, że już mi się wszystko pomyliło i nie wiem, co wymyśliłaś, a co było naprawdę. Zdaje się, że mówiłaś coś o jakimś telefonie?
— Jakbyś zgadła! Telefon też był, niech go jasny piorun trafi! I Tadeusz sam go odebrał, wszystko dokładnie tak, jak uprzednio postanowiłam. W tym czasie w pokoju siedzieli Andrzej i Danka, więc siłą rzeczy żadne z nich nie mogło dzwonić.
— Dobrze, że chociaż dwie sztuki odpadły. O której to było godzinie?
— Około dwunastej piętnaście, stwierdzili na podstawie dziennika. O tej samej porze w gabinecie konferowali jeszcze Witek, Olgierd i Monika, wypadałoby ich także uniewinnić.
— Jaka szkoda! — powiedziała Alicja z żalem. — Cały czas miałam nadzieję, że to może jednak Witek!
— Nic ci na to nie poradzę. W moim pokoju był Janusz, tkwił murem przy stole, na własne oczy widziałam. Leszek i Wiesio też byli, ale ponieważ wychodzili, nie dam głowy, czy któryś z nich nie zdążył zadzwonić. A co u ciebie?
— Dziękuję, wszyscy zdrowi...
— Mów poważnie, bo cię kopnę!
— Kopnij — zgodziła się Alicja. — To jest, chciałam powiedzieć, już mówię. U nas był... Czekaj, mam zapisane. Stefan, Kazio, Ryszard, Wieśka i Włodek. No i Kacper.
— Jesteś pewna?
— Całkowicie. Krzyczeli do siebie nawzajem, a Kacper odkręcił radio na cały regulator, trudno było tego nie zauważyć. Robili ten hałas bardzo długo, ustaliliśmy, że prawie do wpół do pierwszej.
— Nikt z nich nie dzwonił?
— Owszem, ja. Ale daję ci słowo, że nie do Tadeusza.
— Rozumiem, że w tym czasie słyszałaś Zbyszka w wychodku?
— Zaraz potem. Z kim on tam był, u diabła? Z panią Glebową?
Milczałam, świadoma tego, że Alicja jest na progu odkrycia tajemnicy Zbyszka. Całe szczęście, że właśnie ona, a nie ktoś inny. Miałam pewność, że odkrywszy, będzie milczeć jak grób, ale wolałam jej w tym nie pomagać. Alicja, której zaczęło coś świtać, patrzyła na mnie z zaciekawieniem.
— Wiesz i nie powiesz, co? Czekaj, zaraz wydedukuję sama. Prawie wszystkie nasze babki zlokalizowane, bez miejsca zostają tylko... czekaj, pani Glebowa, Jadwiga... i Anka! Anka?!...
— Anka, Anka, daj jej już spokój. Tu jest pogrzebany bardzo ładny pies, który mi się cholernie nie podoba, zostawmy na razie ten temat. Ustalmy wreszcie, kto dzwonił. Obawiam się, że za chwilę dokonamy wspaniałego odkrycia, że duchy.
— To by się nawet zgadzało, nieboszczyk dostarcza informacji, a duchy posługują się telefonem. Czekaj, pozwól, że się otrząsnę. Anka?... Jestem zbulwersowana! To znaczy, że ona się wcale nie szarpała z garderobą, tylko gruchała ze Zbyszkiem u Olgierda? Nadzwyczajne!
— Dobrze, odbulwersuj się i słuchaj. Zostają nam następujące osoby: Wiesio, Leszek, Jadwiga, ta gruchająca para i Kajtek.