— Owszem — odparłam zgryźliwie. — Planszę zbiorczą instalacji, do której Tadeusz miał mi dać dane. Jest pan w stanie wyegzekwować to od nieboszczyka?
Przychodzi nowy pracownik, który po nim przejmie robotę — westchnął Zbyszek zgnębiony. — Ta cała historia narobiła nam więcej szkody niż ktokolwiek przypuszcza. Witek jest niepoprawnym optymistą. Zobaczy pani.
— Prokurator się o ciebie pytał — powiedział Janusz złośliwie, kiedy wróciłam do pokoju. — Wpadłaś mu w oko. Kazał się zawiadomić, jak tylko wrócisz.
— No to leć, zawiadamiaj go. Jak stoicie z plastykiem?
„O prokuratora niech się diabeł stara” — pomyślałam równocześnie z satysfakcją, że czynniki nadprzyrodzone za mnie pracują i sama nie muszę.
— Z plastykiem leżymy. Leszek wyginał na gorąco i zobacz, co mu wyszło.
Leszek melancholijnie zademonstrował mi przedziwny kształt, cudacznie powyginany, do niczego niepodobny, zupełnie pozbawiony określonego fasonu.
— Przepięknie — pochwaliłam. — Akurat pasuje do pańskiego obrazu.
— Pani Joanno, ja pani radzę, niech się pani zajmie tym prokuratorem, bo inaczej Monika go pani poderwie — powiedział Witold ostrzegawczo. — Już na niego zagięła parol i tylko błyska oczami.
— Niech sobie błyska, on jest do niej nieprzychylnie usposobiony, bo łgała na przesłuchaniu.
— Aha, Witek tu był — przypomniał sobie nagle Janusz — i kazał, żebyś zrobiła porządek. Wszyscy mamy zrobić porządek po rewizji.
Rozejrzałam się po swoim stole i jego najbliższych okolicach i musiałam przyznać, że pobojowisko doszło do pełni rozkwitu. Mój normalny bałagan został wydatnie zwiększony przez milicyjne poszukiwania. Z ciężkim westchnieniem wlazłam pod stół i zaczęłam zwijać rulony kalek, układając je przy okazji tematami i wyrzucając niepotrzebne. Chcąc się pozbyć możliwie dużej ilości szpargałów, oddałam Januszowi pożyczone przed rokiem matryce, wyrzuciłam szkice urbanistyczne Wiesia i na zakończenie wyciągnęłam jeszcze jeden, nie znany mi, rulon, który poprzednio leżał na samym spodzie.
— Hej, czyje to jest? — spytałam, przeglądając arkusze. — Mam to wyrzucić? Hotel turystyczny, projekt podstawowy. Zalesię Górne...
— Co?! — krzyknął nagle Witold. — Co pani mówi?!
— Podstawowy hotelu w Zalesiu Górnym. To pana?
— Rany boskie!!! — Witold zerwał się z krzesła, chwycił rulon, następnie rzucił rulon i chwycił się za głowę. — Jezus, Mario!!! — jęknął strasznym głosem. — Rany boskie!!!
Nic nie rozumiejąc, przyglądałam mu się z dużym zaciekawieniem. Poniechał głowy, znów chwycił rulon i wypadł z nim z pokoju, krzycząc na zmianę „Jezus, Mario” i „rany boskie”. Odwróciłam się za nim w osłupieniu, nie mogąc pojąć, dlaczego turystyczny hotel w Zalesiu uczynił na nim takie wrażenie.
— Ty, naprawdę to było to? — spytał Janusz z przejęciem. — Podstawowy hotelu w Zalesiu Górnym?
— Jak Boga kocham. A o co tu chodzi? Co mu się stało?
— To ty nic nie wiesz? To jest ten projekt Ryszarda, który zginął pół roku temu. Szukali go przez dwa tygodnie po całej pracowni i wreszcie Witold go wykreślił drugi raz za darmo, w czynie społecznym, dla świętego spokoju, bo Ryszard nawalił z terminem. Klął i projekt, i Ryszarda w żywe kamienie. A on leżał cały czas u ciebie? Niech ja skonam!...
— Pierwsze słyszę — powiedziałam z dezaprobatą. — Przecież go im nie ukradłam. Szukali, a prosili Boga, żeby nie znaleźć.
— Bo Ryszard robi takie numery — powiedział Wiesio. — Pewnie go kończył akurat na twoim stole, a potem schował i zapomniał. On jest zupełnie nieprzytomny.
— Ale dlaczego wtedy tego nie oddałaś? Wszyscy szukali!
— A skąd ja miałam wiedzieć, że on to tutaj wepchnął! I to jak ładnie schował, na sam spód. Nawet nie wiedziałam wtedy, czego szukacie.
— I skrupiło się na niewinnym Witoldzie. No, ja się dziwię, że on ciebie od razu nie zabił!
— Nie szkodzi — pocieszył nas Leszek. — Zabije, jak wróci.
— Jak myślicie? — zainteresował się Janusz. — Czy on teraz leci ulicą z tym rulonem w ręku i krzyczy „rany boskie”?
— Żeby tylko pod samochód nie wpadł — powiedział Leszek z troską.
— Co za biuro — westchnął Wiesio wyraźnie rozradowany. — Nie ma dnia, żeby się coś głupiego nie przytrafiło.
— A owszem, a wczoraj padł rekord...
— Na litość boską, zróbcie coś z tym radiem, kto z was rzepak hoduje?!
— Idź się uczesz — powiedziała Alicja, zaglądając do pokoju. — Prokurator cię dawno nie widział.
Leszek się nagle zerwał od stołu i rzucił w moim kierunku:
— Cała nasza nadzieja w pani — oświadczył rzewnie. —Jest szansa, że doprowadzi pani wymiar sprawiedliwości do takiego samego stanu jak Witolda. Niech mi pani pozwoli ucałować swoją dłoń, o lady Makbet, Balladyno, Circe...
Idź pan do stu diabłów! — powiedziałam gniewnie, wyrywając mu rękę. — Jak ja mogę w tych warunkach podrywać człowieka?!...
— Mam wrażenie, że udało wam się popełnić zbrodnię doskonałą — powiedział piękny prokurator, zapalając mi papierosa.
Tym razem był w garniturze, śnieżnobiałej koszuli i czarnym krawacie. Zapalał papierosa, gnąc się w nieskazitelnym ukłonie, przy czym czynił to wyraźnie odruchowo, ponieważ byłam bardziej kobietą niż podejrzaną. Oblicze miał nieprzeniknione służbowo, a w oczach błysk natury prywatnej. Pomyślałam sobie, że chyba jednak diabeł miał rację... Kapitan, patrzący w okno, robił wrażenie nieco zniechęconego.
— Już sam nie wiem, jak z wami rozmawiać — mruknął niechętnie. — Co za ludzie!...
— Bardzo sympatyczni — zaprotestowałam. — Trochę może oryginalni, ale to przecież nie wada. Słucham panów.
Panowie spojrzeli na siebie, a potem na mnie, budząc tym we mnie żywe zaciekawienie. Kapitan wzruszył ramionami, a prokurator jakby się nieco zawahał.
— No nic... — powiedział. — Co by pani powiedziała na to, żebyśmy tak poszli sobie porozmawiać na jakimś neutralnym terenie? Na przykład gdzieś na kawie. Nie w celu prowadzenia oficjalnego przesłuchania, a raczej nieoficjalnej wymiany poglądów... Tak sobie, podyskutować na ciekawy temat...
Zaczęłam wietrzyć jakiś podstęp, chociaż propozycja sama w sobie była mi pod każdym względem na rękę. Ufna w swoje talenty dyplomatyczne i nieprzeciętne walory umysłowe, wyraziłam zgodę. Ustaliliśmy czas i miejsce. Kapitan się nie wtrącał, słuchając naszej rozmowy z wyrazem beznadziejnej rezygnacji.
W pół godziny potem usiadłam przy tym samym stoliku, przy którym poprzednio toczyłam rozważania z Alicją. Nietypowy prokurator traktował mnie jak cenną podrywkę. Nie miałam żadnych wątpliwości, że diabeł bierze w tej historii żywy udział.
Zapalił papierosa, prokurator oczywiście, nie diabeł, spojrzał na mnie tymi niezwykle jasnymi, błyszczącymi oczami, z kamiennie spokojną twarzą, i powiedział:
— Doszliśmy do wniosku, że sami sobie nie damy rady. Nie możemy poprzestać na siedmiu podejrzanych, bo to jest to samo, co nie znaleźć żadnego. Jesteśmy w obcym środowisku, wśród ludzi nam nie znanych, a ze sobą nawzajem zżytych. Nic gorszego! Musimy prosić o pomoc kogoś, kto zna dobrze osoby dramatu, okoliczności i resztę. Wybór padł na panią. Wychodzimy z założenia, że pani jest niewinna...
—A jeżeli jestem winna, to wykryjecie to właśnie dzięki tej przyjacielskiej współpracy — uzupełniłam w przypływie wzmożonej bystrości umysłu. — Bardzo słuszne przewidywanie. To na czym właściwie panowie stoją?