To następnym razem, teraz ofiarą jest Tadeusz!
Pełni obrzydzenia i przekonani o naszym fiole, opuścili pokój. Wrócił z miasta Leszek i też zabrał się do pracy. Wyobraźnia, zaspokojona znalezieniem mordercy, dała mi na chwilę spokój. Nie zwracałam uwagi na otoczenie, zajęta skomplikowanymi skarpami.
— Nie macie czasem Dziennika Ustaw z ochroną przeciwpożarową? — spytał nagle Janusz
— Zdaje się, że Kazio miał — odparłam. — Brał wszystkie Dzienniki. Jeżeli ich nie ma w sali konferencyjnej, to znaczy, że je zabrał do domu...
Janusz z westchnieniem wstał i wyszedł. Przez chwilę była cisza i nagle drzwi za mną gwałtownie trzasnęły. Odwróciłam się.
Janusz stał, śmiertelnie blady, oparty o futrynę i patrzył na mnie bez słowa. Wyglądał tak, jakby go ktoś przed chwilą zaprawił czymś ciężkim w ciemię. Poczułam, jak mi się robi zimno w środku, i też patrzyłam na niego w milczeniu. Tamci dwaj, zaniepokojeni dziwną sceną, poszli za moim przykładem.
— Co ci jest? — spytał Wiesio. — Słabo ci?
— Słuchajcie — powiedział Janusz nieswoim głosem. — Słuchajcie...
— No słuchamy! Co się stało?
W sali konferencyjnej leży Tadeusz...
Zamurowało nas. Czyżby Janusz zwariował? Teraz on zaczyna miewać natrętne halucynacje? Czy się może wygłupia?...
— Wygłupiasz się? — spytał Wiesio z nadzieją w głosie.
Janusz stał nieporuszony, ciągle przyglądając mi się dziwnym wzrokiem.
Idźcie — powiedział powoli. — Zobaczcie...
Oderwał się od futryny, podszedł do stołu, usiadł i oparł głowę na rękach. Spojrzeliśmy na siebie, a potem zerwaliśmy się z miejsc i runęliśmy wszyscy troje równocześnie do sali konferencyjnej.
Na podłodze, pomiędzy stołem a oknem, leżał Tadeusz Stolarek z zaciśniętym na szyi niebieskim paskiem od damskiego fartucha. Leżał twarzą do góry i szklistym, nieruchomym wzrokiem patrzył w sufit...
Jak długo trwaliśmy tak we troje, upchnięci w ciasnym wejściu do sali konferencyjnej, osłupiałym wzrokiem wpatrzeni w autentyczne zwłoki Tadeusza — nie wiem. Tamci dwaj też nie wiedzieli. Po jakimś czasie ten zbiorowy słup soli zwrócił wreszcie na siebie uwagę Wiesi i Jadwigi, które siedziały przy swoich stołach w korytarzyku, służącym jako pokój administracji, i przyglądały się nam z zainteresowaniem. Wiesia pierwsza nie wytrzymała.
— Co oni tam zobaczyli? — spytała z odcieniem pretensji w głosie. Podniosła się, rozsunęła nas i zajrzała do sali. Przez krótką chwilę również stała nieruchomo, a potem nagle zareagowała.
Głos, który wydała z siebie, wahałabym się nazwać ludzkim. Ze straszliwym rykiem, od którego budynek zatrząsł się w posadach, zawróciła i runęła w kierunku drzwi wejściowych, do pokoju Matyldy. Kilka następnych chwil dało nam jasny obraz tego, co się będzie działo, gdy rozlegną się trąby na Sąd Ostateczny.
Najbliżej ze wszystkich miała Jadwiga i ona też pierwsza wpadła do sali konferencyjnej. Pomiędzy nią a resztą pracowników zaistniała krótka przerwa w czasie, wynikła z tego, że wszyscy najpierw podążyli w kierunku źródła hałasu, to znaczy Wiesi. Tę przerwę Jadwiga wykorzystała na wykonanie kilku nieco dziwnych czynności. Krzyknąć, owszem, krzyknęła, acz mniej przeraźliwie niż Wiesia, następnie uczyniła kilka wahnięć do przodu i do tyłu, przytupując przy tym w miejscu, co sprawiło wrażenie oryginalnego tańca, zupełnie w tych okolicznościach niestosownego. Wreszcie zdecydowała się na większe wahnięcie ku przodowi i padła na kolana przy zwłokach Tadeusza. To z kolei wyglądało na wybuch nieopanowanej rozpaczy, której logicznym następstwem powinno być pokrycie nieboszczyka szaleńczymi pocałunkami. Jadwiga jednak nie miała w planie pocałunków, natomiast okazało się, że chciała mu zbadać puls. U Tadeusza nie było już co badać, więc wstała i spojrzała na nas błędnym wzrokiem...
— Pogotowie!... — krzyknęła rozdzierająco.
— Milicja... — odezwał się Wiesio koło mnie zdławionym głosem.
W tym momencie skończyła się ta krótka chwila przerwy. Dostaliśmy dubla z tyłu i rozpoczął się sądny dzień. Personel runął do szturmu na nieszczęsną salę konferencyjną, bo nikt oczywiście nie wierzył krzykom Wiesi i każdy chciał zobaczyć zwłoki na własne oczy. W chwilę potem przestawali wierzyć także własnym oczom.
Wepchnięty przemocą do środka Leszek wyrwał Jadwidze z ręki słuchawkę telefonu z okrzykiem:
— Milicja! Jaki jest numer milicji?!
— Pogotowie! — krzyknęła Jadwiga i na powrót wyrwała mu słuchawkę. — Człowieka ratować!
— Co pani chce ratować? Nie widzi pani, że sztywny?!
— Sam pan jest sztywny! Lekarza!...
— Głupia pani jest! Milicję!...
Ten ożywiony dialog toczył się przy akompaniamencie przeraźliwego hałasu. Matylda dostała spazmów pod damskim WC, a Wiesia konsekwentnie przy drzwiach wejściowych. Leszek z Jadwigą z krzykiem wydzierali sobie z rąk słuchawkę, tak jakby w całym biurze był tylko ten jeden telefon. Stefan, kolega po fachu Tadeusza, zgięty wpół opierał się tyłem o szafkę biblioteczną i bardzo głośno jęczał coś niewyraźnego. Równie niewyraźnie wypowiadał się główny księgowy, który ze zdenerwowania zaczął się nagle strasznie jąkać i stojąc nad głową nieboszczyka, wyrzucał ręce do góry, jakby się gimnastykował. Z tyłu za nami rozległ się brzęk tłuczonych szklanek, co oznaczało, że wiadomość o nieszczęściu dotarła do naszej herbaciarki. Przez kłębiącą się gromadę przepchnęli się Witek i Zbyszek, obaj na chwilę zaniemówili, a potem Zbyszek gwałtownie zwrócił się do mnie.
— To pani?... — krzyknął równocześnie z gniewem i z rozpaczą. — To pani pomysł?!..
Nic nie mówiąc, nerwowo postukałam się palcem w czoło. Chwiejący się obok mnie Włodek zemdlał nagle, zwiększając zamieszanie. Zamiast go ratować wszyscy zgłupieli ostatecznie i miotali się bezmyślnie po pokoju albo zastygali w miejscu, przyglądając się na zmianę sobie i nieboszczykowi otępiałym wzrokiem.
Jedna tylko Alicja była na razie nieobecna. Przebywała w damskiej umywalni, skąd wyszła, słysząc wzmagające się krzyki, i zaraz pod drzwiami natknęła się na spazmującą Matyldę. Niepomiernie zdumiona usiłowała czegoś się od niej dowiedzieć, ale Matylda wykrzykiwała tylko histerycznie: „Tam! Tam!..." i pokazywała palcem komórkę z kuchenką. Alicja, przytomnie uznawszy, że z Matyldą sprawa jest beznadziejna, na wszelki wypadek zajrzała do komórki, w której jako żywo nic szczególnego się nie działo, i dopiero potem dotarła do sali konferencyjnej. Przepchnęła się do środka i również osłupiała.
— Co to? — spytała z najwyższym zdumieniem, przenosząc wzrok z Tadeusza na Włodka.
— Zwłoki, jak pani widzi — odparł nieżyczliwie Andrzej, który zaczynał już powoli przytomnieć.
— Jak to?! Obydwaj?!
— Nie, jeden. Drugi mu leży do towarzystwa.
— Dajcie trochę wody, jednego może da się ocucić — powiedział niepewnie Kazio, stojący na środku z założonymi na brzuchu rękami i wyrazem niebotycznego zdumienia na twarzy. Wciśnięty dotąd nieruchomo w kąt, Wiesio nagle jakby się ocknął, z determinacją odsunął stojących mu na drodze i wylał zemdlonemu Włodkowi na głowę wodę z wazonika do kwiatków. Woda stała już długo i nieco się zaśmierdła, toteż skutek był piorunujący. Alicja przyjrzała się jeszcze uważnie Tadeuszowi i zaczęła się wydostawać z sali konferencyjnej. Z trudem wypchnęłam się za nią.
— Niesamowite — powiedziała po krótkiej chwili milczenia, zapalając w swoim pokoju papierosa. — Co ty na to?