— Nic, drobiazg. Czy zna pani ten podpis? Wyjęli skądś i pokazali mi fragment papieru, na którym widniał nieczytelny gryzmoł. Zamarłam, wpatrzona w gryzmoł i zabrakło mi głosu.
— Tak — odparłam cicho po chwili.
— Czy wie pani może, do kogo należy?
— Nieważne — odparłam równie cicho. — Tego kogoś nie ma w Polsce już przeszło pół roku...
— A może wobec tego ważne jest, z kim ten ktoś korespondował?
— Ze mną...
— Tak przypuszczaliśmy. Oczywiście na zasadzie jasnowidzenia. W tym samym stopniu, w jakim jasnowidzeniem są pani wizje, dotyczące tajemniczych kryjówek w mieszkaniach nieżyjących współpracowników...
Bomba pękła i bez trudu zrozumiałam, co się dzieje. Władze śledcze dokonały ekstra odkrycia. Byłam wspólniczką Tadeusza i dałam mu ten list, żeby mógł szantażować niewinną ofiarę. Dlatego przewidziałam jego śmierć, dlatego znałam skrytkę... Ciekawe, co jeszcze zrobiłam? Nie zabiłam go jednak chyba?...
Prokurator dla mnie przepadł. Nawet całe piekło, pełne utalentowanych diabłów, nic już nie pomoże. Jak, na miły Bóg, mam im cokolwiek udowodnić?!...
— Beznadziejne — powiedziałam, do ostateczności zgnębiona. — Mam tylko jednego jedynego świadka. Może Matylda będzie jeszcze pamiętała, że koło Nowego Roku zaginął list do mnie?
— Zna pani aferę, opisaną w tym liście?
— Nie znam. Znam. Nie, nie tak. Mniej więcej, coś wiem, ale mało. Nie wiem, co jest opisane w tym liście, bo go nigdy nie czytałam.
— Czy pani wie, że ukrywanie osoby mordercy jest przestępstwem?
— No to mnie postawcie przed sądem. Tylko przedtem powiedzcie, kto, do wszystkich diabłów, jest tym mordercą?!
Ze środkowego pokoju dobiegły nagle przeraźliwe ryki i jakiś gruchot. Kapitan, wściekły, zerwał się z miejsca i wypadł z sali konferencyjnej. Prokurator, patrzący przedtem w okno, gwałtownym ruchem odwrócił się do mnie.
— Na wszystko panią proszę, niech pani powie prawdę!...
— Powiedziałam prawdę. Daję panu słowo honoru. Spytajcie Matyldę, o Boże, nie wiem, co zróbcie! To nonsens z ukrywaniem mordercy, ale nie chcę, żeby pan coś podobnego przypuszczał! Uważacie mnie za jego wspólniczkę? Bzdura!...
— Czy pani nie rozumie, że wszystko na to wskazuje? Ze pani stwarza pozory?
— Brednie! — krzyknęłam z rozpaczą. — Gdyby tak było, nie mówiłabym tego wszystkiego! Siedziałabym cicho!...
Kapitan wrócił, jeszcze bardziej wściekły. Ignorując mnie całkowicie, zabrali się i wyszli w pośpiechu. Siedziałam jeszcze przez chwilę, usiłując znaleźć jakieś odpowiednio okropne słowa, którymi zdołałabym przekląć na wieki znienawidzoną wyobraźnię...
***
Późnym wieczorem zadzwonił prokurator.
Przepraszam — powiedział tylko. — Niech mi pani wybaczy...
Pierwsi przyszli do pracy Włodek i Stefan i wspólnie z pomstującą panią Glebową posprzątali ślady stypy. Reszta ściągała stopniowo, gnębiona potwornym kacem po straszliwym pijaństwie. Kacper nie przyszedł w ogóle, nie było też Witka, co przyjęliśmy z głęboką ulgą. W zupełności wystarczyła nam okropna awantura, jaką urządził Zbyszek, który zdążył jeszcze obejrzeć resztki pobojowiska. Matylda nie mówiła ani słowa na temat biurka, za to robiła wrażenie przygnębionej i zdenerwowanej.
Władze śledcze wkroczyły około południa i zażądały zebrania personelu w jednym pomieszczeniu.
— Co będzie, o rany! — jęknął Leszek, trzymając się cały czas za głowę. — Niech oni ode mnie dzisiaj za dużo nie wymagają!...
— Proszę państwa — powiedział kapitan, kiedy już ulokowaliśmy się w środkowym pokoju. — Czuję się zmuszony udzielić państwu pewnej informacji. To nie jest może zupełnie zgodne z normalnym trybem postępowania, ale rozumiem, że sprawa rzutuje na zagadnienia natury służbowej, niewątpliwie dla wszystkich ważne.
— Nie rozumiem, co on mówi — mruknęła z niesmakiem Monika. — Zupełnie jak Witek. Niech mówi wyraźniej.
— Zaraz powiem wyraźniej — odparł kapitan, do którego dotarło jej mamrotanie. — Pani Jadwiga została zwolniona. Zatrzymany jest kierownik pracowni, który po wyczerpującym śledztwie okazał się sprawcą zabójstwa. To wszystko, dziękuję.
Najpierw przez długą chwilę panowało milczenie. Otępiały personel patrzył wybałuszonymi oczami na drzwi, za którymi zniknął przedstawiciel władzy. A potem wybuchł dziki rejwach!
— On zwariował! Zwariował!!! — ryczał Stefan.
— Położył pracownię!!!
— Ale to niemożliwe, dlaczego?! Powiedzcie mi, dlaczego?! — pytała z irytacją Monika, szarpiąc wszystkich po kolei za rękawy i bezskutecznie domagając się odpowiedzi.
Alicja wydawała z siebie radosne kwiki, skacząc po pokoju. Włodek, śmiertelnie blady, usiłował ją zatrzymać, wykrzykując jakieś wyrzuty pod jej adresem. Leszek, jęcząc, kiwał się na krześle.
— ...Zbrodniarzem — mamrotał. — Kierownik pracowni zbrodniarzem...
— Niemożliwe — powiedział Janusz w osłupieniu. — Jak to, naprawdę? Niemożliwe!
Ale skąd wiedzą? — dopytywał się Wiesio zaciekawiony. — Skąd wiedzą, jak do tego doszli?
Dopadłam Matyldy, siedzącej przy małym stoliku.
— Pani Matyldo, byli wczoraj u pani?
— Byli — odparła Matylda twardo. — Ja mówię prawdę! — I nagle zaczęła płakać rzewnymi łzami.
—Taki wstyd, pani Joanno, taki wstyd!... Kierownik pracowni! Dyrektor!
Wiesio pierwszy, a za nim reszta, przypomnieli sobie, że przecież ja tu jeszcze jestem. Autorka przedstawienia! Ciasnym kręgiem otoczyli nas obie, mnie i płaczącą Matyldę, domagając się kategorycznie wyjaśnień.
— Odczepcie się! — wrzasnęłam z furią. — Tyle wiem, co i wy! Nie, więcej, wiem, że byłam wspólniczką Tadeusza, mordercy i jeszcze kilku innych zwyrodnialców! Idźcie do diabla!
— Dlaczego pani płacze, pani Matyldo?! Pani wiedziała?... Joanna, mów coś, nie bądź świnia!
Ty, powiedz prawdę, o co chodziło — dopytywał się z przejęciem Janusz. — Perski konkurs?...
Kiwnęłam głową.
— Marek im powiedział. Marek wiedział. Tadeusz też...
W tym momencie przypomniałam sobie, że przecież ów zaginiony list do mnie jest tajemnicą, że nikt o tym nie powinien się dowiedzieć, że już sama nie wiem wobec tego, co tu wyjaśniać, a czego nie, i przyczepiłam się znów do Matyldy.
— Pani Matyldo, oni się już wcześniej domyślili, a pani im potwierdziła! O co panią pytali?
Matylda, szlochając, zaczęła streszczać wczorajsze wieczorne przesłuchanie, na szczęście dostatecznie chaotycznie, żeby nie wszystko można było zrozumieć.
— Najpierw o panią, wie pani, a taka byłam wtedy zmartwiona!... Jak ten list zginął... Przyszli wieczorem, bardzo późno... Potem mi powiedzieli, że już wiedzą, i wtedy musiałam im powiedzieć, co mi się przypomniało, jak pani przeszła koło mnie dwa razy w tę samą stronę... On też przeszedł i zupełnie o tym zapomniałam...
— Wtedy, kiedy go zabił? Musiał słyszeć te głosy...
— Musiał słyszeć! — powiedział z gniewem Zbyszek. — Teraz już nie ma co ukrywać. Siedział przecież razem ze mną!
Z największym trudem, przy pomocy szlochającej Matyldy, odtworzyliśmy czynności Witka w owych decydujących chwilach. Przyniosłam z pokoju nasz harmonogram nieobecności.
Witek i Zbyszek siedzieli w gabinecie, a z sali konferencyjnej dobiegały głosy Tadeusza i błagającej go o litość Jadwigi. Witek wyszedł pierwszy, Zbyszek zaraz za nim i po chwili Witek wrócił. Prawdopodobnie wtedy przyniósł ze sobą dziurkacz. Matylda, zajrzawszy do gabinetu, ujrzała go przy biurku. A potem Witek znów przeszedł obok niej, idąc do gabinetu, chociaż przed kilkoma minutami tam był i nie wychodził.