Yoshiya instynktownie czuł, że ten człowiek musi być jego biologicznym ojcem. Prawdopodobnie nie wie nawet, że w ogóle ma syna w moim wieku, myślał. I nawet gdybym mu to teraz wyjawił, pewnie tak łatwo by mi nie uwierzył. Bo przecież jako specjalista stosował idealną antykoncepcję.
Pociąg minął Shin-Ochanomizu, Sendagi, Machiyę. Wkrótce wynurzył się z tunelu metra na powierzchnię. Na każdej stacji malała liczba pasażerów. Mężczyzna czytał, nie zwracając uwagi na nic innego. Nie wyglądało na to, że zamierza niedługo wysiąść. Yoshiya czytał – nie czytając – wieczorne wydanie gazety i co pewien czas kątem oka obserwował mężczyznę. Po trochu przypominał sobie wydarzenia wczorajszej nocy. Poszedł na drinka do Roppongi z przyjacielem ze studiów i jego dwiema znajomymi dziewczynami. Pamiętał, że potem we czwórkę poszli do dyskoteki. Powoli odżywały w pamięci szczegóły. Czy w końcu przespał się z jedną z tych dziewczyn? Nie, chyba raczej nie. Był tak pijany, że „obcowanie” nie wchodziło w grę.
Część gazety z wiadomościami z kraju nadal wypełniały artykuły o trzęsieniu ziemi. Matka z innymi wiernymi zatrzymała się w Osace w jakimś ośrodku należącym do wspólnoty. Codziennie rano napełniali plecaki potrzebnymi artykułami i jechali pociągiem tak daleko, jak się dało, a potem szli do Kobe szosą zasypaną gruzem i rozdawali ludziom niezbędne produkty. Matka mówiła przez telefon, że plecak potrafi ważyć nawet piętnaście kilo. Yoshiya czuł, że tamto miasto jest oddalone o lata świetlne od niego i siedzącego naprzeciwko mężczyzny zatopionego w lekturze czasopisma.
Przez całą szkołę podstawową raz w tygodniu Yoshiya chodził z matką szerzyć wiarę. Matka miała najlepsze ze wszystkich wiernych wyniki w nawracaniu. Piękna, młoda, czarująca wyglądała na osobę pochodzącą z dobrej rodziny (i rzeczywiście tak było). Do tego prowadziła za rączkę małego chłopczyka. Na jej widok większość ludzi traciła czujność i uznawała, że choć nie są zainteresowani religią, nie zaszkodzi im przecież posłuchać. Chodziła od domu do domu w skromnym (lecz pięknie podkreślającym sylwetkę) kostiumie, przekazywała ludziom książeczki religijne, z uśmiechem i bez natręctwa opowiadała o szczęściu, jakie daje wiara.
– Jeżeli będą państwo mieli jakieś zmartwienia czy kłopoty, proszę koniecznie do nas zajść – mówiła. – Do niczego nie zmuszamy. Wskazujemy jedynie drogę – powtarzała z pałającym wzrokiem, gorąco zachęcając. – Ja też kiedyś, gdy moja dusza błądziła w głębokiej ciemności, zostałam zbawiona dzięki tej nauce. Zamierzałam wtedy rzucić się do morza, choć nosiłam w sobie to dziecię. Lecz Pan w niebiosach zesłał ratunek i teraz wraz z synkiem żyjemy z Panem w światłości.
Yoshiya nie czuł szczególnej niechęci do chodzenia za rękę z matką po domach obcych ludzi. Przy takich okazjach była dla niego wyjątkowo miła i miała ciepłą dłoń. Często bywali zimno traktowani i nie wpuszczano ich nawet za próg, ale za to cieszył się podwójnie, kiedy spotykała ich życzliwość. A gdy udało im się kogoś nawrócić, czuł dumę. Może dzięki temu Bóg, mój ojciec, trochę mnie doceni, myślał.
Jednak wkrótce po rozpoczęciu gimnazjum Yoshiya wyrzekł się wiary. Obudziła się w nim niezależna świadomość własnego ja i trudno mu było ślepo akceptować i przestrzegać specyficznych surowych przykazań wspólnoty, niezgodnych z ogólnie przyjętymi normami społecznymi. Ale to nie był jedyny powód. Zasadniczym czynnikiem, który zdecydowanie zniechęcił go do wiary, była nieskończona obojętność ojca. Miał mroczne, ciężkie, milczące serce z kamienia. Odrzucenie wiary przez syna głęboko zasmuciło matkę, lecz to nie zachwiało jego postanowieniem.
Gdy prawie wyjeżdżali już z Tokio, dotarłszy do ostatniej stacji przed prefekturą Chiba, mężczyzna włożył czasopismo z powrotem do teczki, wstał i skierował się do drzwi. Yoshiya również wysiadł. Mężczyzna wyjął z kieszeni bilet miesięczny i przeszedł przez bramkę. Yoshiya musiał stanąć w kolejce, żeby dopłacić różnicę w koszcie biletu, lecz gdy wyszedł na ulicę, zdążył jeszcze zobaczyć, że mężczyzna wsiada do taksówki. Wsiadł do następnej, wyciągnął z portfela nowy banknot o wartości dziesięciu tysięcy jenów.
– Pojedzie pan za tamtą taksówką? – zapytał kierowcę.
– Ale proszę pana, to nie jest nic podejrzanego? Nie chodzi o żadne przestępstwo?
– Nie, nic podejrzanego. Wszystko w porządku – odparł Yoshiya. – Zwyczajnie zbieram o nim informacje.
Kierowca w milczeniu przyjął banknot i ruszył.
– Ale za jazdę płaci pan oddzielnie. Włączam licznik.
Wyjechali z ulicy handlowej, na której pospuszczano już żaluzje, minęli kilka ciemnych pustych placów pod budowę, wielki szpital z oświetlonymi oknami, nowe osiedle tandetnie zbudowanych domków poszatkowane na maleńkie posesje. Ruchu prawie nie było, więc bez trudu jechali śladem pierwszej taksówki i pościg nie był szczególnie emocjonujący. Kierowca starał się nie zwracać na siebie uwagi, więc to zmniejszał, to zwiększał odległość między swoją a tamtą taksówką.
– Zbiera pan informacje, bo zdradza żonę albo coś w tym rodzaju?
– Nie, chodzi o head hunting. Konkurencja między firmami.
– Coś takiego – powiedział kierowca ze zdziwieniem. – To ostatnio konkurujące firmy posuwają się do takich rzeczy? Nie wiedziałem.
Domy stały coraz rzadziej, jechali teraz nadrzeczną ulicą, wzdłuż której ciągnęły się fabryki i magazyny. Nie było żywego ducha i nowe latarnie strasznie rzucały się w oczy. Taksówka z mężczyzną nagle zatrzymała się przy długim betonowym murze. Na widok świateł hamulcowych kierowca Yoshiyi także zahamował około sto metrów dalej. Zgasił światła. Latarnie rtęciowe w milczeniu rozjaśniały asfalt, w ich zasięgu widać było jedynie mur. Nad nim, jak ostrzeżenie dla reszty świata, ciągnął się gruby drut kolczasty. Otworzyły się drzwi tamtej taksówki i Yoshiya zobaczył, że mężczyzna z okaleczonym uchem wysiada. Yoshiya w milczeniu podał kierowcy dodatkowe dwa tysiące jenów.
– Wie pan co? Tędy raczej nie jeżdżą taksówki, więc będzie pan miał kłopot z powrotem. Może trochę poczekam? – zaproponował kierowca.
Yoshiya powiedział, że nie trzeba, i wysiadł.
Mężczyzna ruszył prosto przed siebie wzdłuż betonowego muru, nie rozglądając się wcale dookoła. Szedł powolnym miarowym krokiem, tak samo jak na peronie metra. Wyglądał jak przyciągana magnesem mechaniczna zabawka. Yoshiya postawił kołnierz płaszcza i wypuszczając zza niego białe obłoczki oddechu, ruszył śladem mężczyzny w odległości niepozwalającej mu zorientować się, że jest śledzony. Do uszu Yoshiyi dobiegał jedynie anonimowy odgłos skórzanych butów mężczyzny. W odróżnieniu od nich podbite gumą mokasyny Yoshiyi stąpały bezszelestnie.
Wokół nie było śladu życia, zupełnie jakby znalazł się w tymczasowej, nierealnej scenografii ze snu. Skończył się mur, a za nim pojawiło się otoczone siatką złomowisko. Piętrzyły się tam sterty sprasowanych samochodów. Długo leżały wystawione na działanie deszczu, a światło latarni rtęciowych pozbawiło je resztek barw. Mężczyzna minął złomowisko.
Yoshiya nie wiedział, co się dzieje. Po co ten człowiek przyjechał taksówką w takie bezludne, puste miejsce? Czy ten człowiek nie musi wracać do domu? A może postanowił wrócić trochę okrężną drogą? Lecz lutowa noc była za zimna na spacery. Powiewy mroźnego wiatru od czasu do czasu uderzały w plecy Yoshiyi. Za złomowiskiem znów był odcinek brzydkiego betonowego płotu, a za nim odchodziła w bok wąska uliczka. Mężczyzna skręcił w nią bez wahania, jakby doskonale znał to miejsce. W uliczce panowały ciemności i nie było widać, co się w niej kryje. Yoshiya chwilę bił się z myślami, lecz wkrótce ruszył w mrok śladem mężczyzny. Przyszedł za nim aż tutaj. Nie może się przecież teraz cofnąć.