– Piętnaście po dziewiątej rano? – powtórzył Katagiri chrapliwie, podnosząc nieco głowę z poduszki. Jego własny głos brzmiał obco. – Dziewiąta piętnaście rano osiemnastego lutego?
– Tak. – Pielęgniarka podniosła rękę i na wszelki wypadek sprawdziła datę na zegarku. – Jest osiemnasty lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku.
– Czy dziś rano było w Tokio wielkie trzęsienie ziemi?
– W Tokio?
– W Tokio.
Pielęgniarka potrząsnęła głową.
– O ile wiem nie było żadnego większego trzęsienia ziemi.
Katagiri westchnął z ulgą. Nie wiedział, co zaszło, ale udało się jakoś uniknąć trzęsienia ziemi.
– A właśnie, jak moje rany?
– Rany? – powtórzyła pielęgniarka. – Jakie rany?
– Rany postrzałowe.
– Postrzałowe?
– Od kul z pistoletu. Postrzelił mnie młody mężczyzna w pobliżu banku Tokyo Security Trust. Chyba w prawe ramię.
Pielęgniarka uśmiechnęła się zakłopotana.
– No i co ja mam z panem zrobić? Wcale nie został pan postrzelony.
– Nie zostałem postrzelony? Naprawdę nie?
– Naprawdę, wcale nie został pan postrzelony. Tak samo naprawdę, jak to, że dziś rano nie było wielkiego trzęsienia ziemi.
Katagiri nic nie rozumiał.
– To dlaczego jestem w szpitalu?
– Wczoraj po południu znaleziono pana zemdlonego na ulicy w Kabukichō. Nie miał pan zewnętrznych obrażeń. Po prostu stracił pan przytomność i upadł. Jak na razie przyczyna nie jest jasna. Niedługo przyjdzie lekarz, proszę go zapytać.
Zemdlał? Niewątpliwie widział, jak pada strzał z wycelowanego w niego pistoletu. Odetchnął głęboko i spróbował zebrać myśli. Trzeba wyjaśnić wszystko po kolei.
– To znaczy, że od wczorajszego popołudnia ciągle leżę w tym łóżku? Nieprzytomny?
– Tak. Wczoraj wieczorem strasznie pan stękał. Musiał pan mieć dużo złych snów. Wiele razy głośno krzyczał pan: „Żabo!”. Czy to przezwisko jakiegoś znajomego?
Katagiri zamknął oczy i wsłuchał się w bicie własnego serca. Powoli, regularnie wystukiwało rytm życia. Co właściwie zdarzyło się naprawdę, a co było tylko urojeniem? Czyżby Żaba rzeczywiście istniał i stoczywszy walkę z Dżdżownicą, nie dopuścił do trzęsienia ziemi? Czy też wszystko było tylko długim snem na jawie? Katagiri nie miał pojęcia, jaka jest prawda.
Tego dnia późną nocą do sali szpitalnej przyszedł Żaba. Kiedy Katagiri otworzył oczy, zobaczył go w przyćmionym świetle. Żaba siedział na metalowym krześle, opierając się o ścianę. Wydawał się bardzo zmęczony. Wielkie wyłupiaste zielone oczy były zamknięte, powieki tworzyły równą poziomą linię.
– Żabo! – zawołał Katagiri.
Żaba powoli otworzył oczy. Duży biały brzuch nadymał się i opadał wraz z oddechem.
– Miałem zamiar zgodnie z obietnicą iść o północy do kotłowni, lecz po południu uległem nieprzewidzianemu wypadkowi i przywieziono mnie tutaj.
Żaba lekko potrząsnął głową.
– Wiem, wiem. Wszystko w porządku, nie musi się pan martwić. Pomógł mi pan w walce jak należy.
– Ja? Pomogłem?
– Tak, owszem. Bardzo pomagał mi pan we śnie. Dlatego udało mi się jakoś wytrwać do końca w walce z Dżdżownicą. Dzięki panu.
– Nic nie wiem. Przez długi czas byłem nieprzytomny, do tego leżałem pod kroplówką. Zupełnie nie pamiętam, co robiłem we śnie.
– To nie szkodzi. Lepiej, że pan nie pamięta. Tak czy inaczej cała zażarta walka odbyła się w wyobraźni. To właśnie jest nasze pole walki. Tam wygrywamy i przegrywamy. Oczywiście wszystkim nam dany jest tylko ograniczony czas, więc i tak na końcu przegrywamy. Ale jak trafnie zauważył Ernest Hemingway, ostateczna wartość naszego życia zależy nie od tego, jak wygrywamy, lecz jak przegrywamy. Jakoś udało nam się razem nie dopuścić do zniszczenia Tokio. Udało nam się wyrwać sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi ze szponów śmierci. Osiągnęliśmy to, choć nikt nie zauważył.
– A jak pokonałeś Dżdżownicę? I co ja zrobiłem?
– Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. My… – Żaba przerwał i odetchnął głęboko. – Użyliśmy wszystkich rodzajów broni, jakie udało nam się zdobyć, wykorzystaliśmy całą odwagę. Ciemność była sojusznikiem Dżdżownicy. Przyniósł pan ze sobą generator z napędem nożnym i oświetlił pan pole walki, jak się dało najlepiej. Posługując się iluzjami powstającymi w ciemności, Dżdżownica próbował pana odpędzić. Lecz pan mu się nie dał. Ciemność i światło gwałtownie zmagały się ze sobą. W tym świetle walczyłem z Dżdżownicą wręcz. Owinął się wokół mnie i pokrył mnie lepką cieczą strachu. Rozerwałem go na kawałki. Lecz nawet będąc w kawałkach, nie umierał, tylko dzielił się na części. I… – Żaba umilkł, a potem jakby znów zebrał się w sobie resztkami sił i mówił dalej. – Fiodor Dostojewski z niezrównaną delikatnością opisywał ludzi opuszczonych przez Boga. W tym żałosnym paradoksie, że człowiek, który stworzył Boga, zostaje przez niego opuszczony, dostrzegł wartość ludzkiej egzystencji. Walcząc w mroku z Dżdżownicą, nieoczekiwanie przypomniałem sobie Białe noce Dostojewskiego. Ja… – Żaba zawahał się. – Proszę pana, czy mogę się chwilę zdrzemnąć? Zmęczyłem się.
– Śpij sobie, ile chcesz.
– Nie udało mi się go zniszczyć – dodał Żaba i zamknął oczy. – Jakoś dałem radę zapobiec trzęsieniu ziemi, lecz w walce z Dżdżownicą doprowadziłem tylko do remisu. Zadałem mu rany i on mnie zadał rany… Ale wie pan co?
– Co?
– Jestem Żabą w czystej postaci, a jednocześnie symbolem świata „nieżabiego”.
– Nie bardzo rozumiem.
– Ja też nie bardzo rozumiem – powiedział Żaba, nie otwierając oczu. – Po prostu tak mi się zdaje. Nie zawsze to, co widzimy, jest prawdą. Ja będący częścią mnie jestem swoim własnym wrogiem. Mam w sobie nie-siebie. Głowę wypełnia mi mgła. Nadjeżdża lokomotywa. Ale chciałbym, żeby pan to zrozumiał.
– Żabo, jesteś zmęczony. Jak się prześpisz, dojdziesz do siebie.
– Proszę pana, ja będę powoli wracał do chaosu. Lecz jeżeli… ja…
Żaba urwał i stracił świadomość.
Długie ramiona zwisały, nieomal sięgając podłogi. Wielkie płaskie usta były lekko rozchylone. Kiedy Katagiri wytężył wzrok, dostrzegł, że całe ciało Żaby pokrywają głębokie rany. Tu i tam przecinały je ciemne pręgi, głowa była w jednym miejscu wklęsła, jakby ktoś wyrwał z niej kawałek ciała.
Katagiri długo przyglądał się Żabie otulonemu grubym płaszczem snu. Po wyjściu ze szpitala kupię Annę Kareninę oraz Białe noce i przeczytam. Potem pogadamy sobie o nich z Żabą.
Wkrótce Żaba zaczął lekko drżeć. Początkowo Katagiri myślał, że to mimowolne skurcze mięśni podczas snu, lecz mylił się. Żaba poruszał się jakoś nienaturalnie, jak wielka lalka, którą ktoś od tyłu potrząsa. Katagiri przyglądał się, wstrzymując oddech. Chciał wstać i podejść do Żaby, lecz zdrętwiałe ciało go nie słuchało.
Niebawem nad oczami Żaby pojawił się i nabrzmiał wielki wrzód. Na ramionach, na bokach również wykwitały podobne brzydkie wrzody jak bąble na powierzchni wrzącej wody. Pokryły całe ciało Żaby. Katagiri nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Patrzył tylko, dalej wstrzymując oddech.
Nagle jeden z wrzodów pękł. Rozległ się odgłos pękającej skóry i rozerwała się na strzępy. Z wrzodu wypłynęła gęsta ciecz, rozszedł się nieprzyjemny zapach. Kolejne wrzody pękały jeden po drugim. Razem pękło ich ze dwadzieścia, a może trzydzieści, do ściany przylgnęły strzępy skóry i odpryski ropy. Niewielki pokój szpitalny wypełnił się trudnym do zniesienia fetorem. W miejscach po wrzodach potworzyły się czarne dziury i wypełzły z nich roje różnej wielkości robaków. Były białe i tłuste. Po nich pojawiły się stonogi. Ich niezliczone odnóża wydawały nieprzyjemny odgłos. Wypełzały jedna za drugą. Ciało Żaby – a raczej to, co dawniej było ciałem Żaby – pokryły rozmaite wyłaniające się z mroku robaki. Duże okrągłe gałki oczne wypadły z oczodołów na podłogę. Czarne robaki o mocnych szczękach zaroiły się i rzuciły się, by je pożreć. Stada lepkich dżdżownic jakby na wyścigi pełzły w górę po ścianach i wkrótce dotarły do sufitu. Pokryły jarzeniówkę i wpełzły do czujnika przeciwpożarowego.