– Mówi się też, że nie ma twardego kutasa bez ładnej dupy.
– Słuchaj no, czy ty tylko o jednym potrafisz myśleć? – zapytał z rezygnacją pan Mitake.
– Jest pan pewien, że nie zgasło?
– Tak, tak, jestem pewien. Za chwilę buchną płomienie.
– A gdzie pan właściwie zdobył taką wiedzę?
– Jaka to tam wiedza! Nauczyłem się tego jako dziecko, w harcerstwie. W harcerstwie każdy się nauczy rozpalać ogniska, choćby nie chciał.
– Aha – powiedział Keisuke. – W harcerstwie.
– Tylko że sama wiedza nie wystarczy. Trzeba też mieć do tego zdolności. Może nie powinienem się chwalić, ale jeśli idzie o palenie ognisk, to w porównaniu z innymi mam szczególne zdolności.
– To dobra zabawa, ale chyba z takich zdolności nie ma pieniędzy?
– Tak, pieniędzy nie ma – roześmiał się pan Mitake.
Jak przepowiedział pan Mitake, wkrótce w tylnej części stosu zaczęły się ukazywać pełgające ogniki. Słychać było cichy trzask gałązek. Junko westchnęła z ulgą. Dobrze poszło, już nie ma się co martwić. Ognisko się uda. Wszyscy troje powoli wyciągnęli ręce w stronę nowo narodzonego płomienia. Przez pewien czas nie trzeba nic robić. Wystarczy spokojnie patrzeć, jak ogień stopniowo nabiera wigoru. Prawdopodobnie pięćdziesiąt tysięcy lat temu ludzie tak samo grzali ręce nad ogniem, pomyślała Junko.
– Kiedyś mówił pan, że pochodzi z Kobe – rzucił lekko Keisuke, jakby nagle coś sobie przypomniał. – Nikt z pana otoczenia nie ucierpiał podczas trzęsienia ziemi w zeszłym miesiącu? Nie ma pan w Kobe rodziny?
– No, właściwie nie wiem. Już nie mam nic wspólnego z tamtymi stronami. To stare dzieje.
– Mówi pan, że stare dzieje, ale wcale się pan nie pozbył tamtejszego akcentu.
– Naprawdę? Nie pozbyłem się? Sam tego nie słyszę.
– Nie? No jeśli to nie jest akcent z Kansai [2], to ja nie wiem, co to jest – powiedział Keisuke, przesadnie zmieniając i akcentując słowa. – Niech pan nie żartuje.
– Strasznie mówisz! Po co człowiek z Ibaraki nieudolnie naśladuje tamtejszy akcent? Wy, tutejsi, jak już się obrobicie w polu, to lepiej się zabierzcie za tworzenie gangów motocyklowych.
– Ale mi pan przygadał! Pan potrafi z niewinną miną strasznie dogryźć. Zawsze od razu się pan czepia prostych ludzi z Ibaraki – powiedział Keisuke. – Ale mówiąc poważnie, nic się nikomu nie stało? Ma pan tam przecież chyba jakichś znajomych? Oglądał pan wiadomości?
– Nie mówmy o tym – odparł pan Mitake. – Napijesz się whisky?
– Napiję.
– A ty, Junko?
– Troszeczkę – powiedziała Junko.
Pan Mitake wyjął z kieszeni skórzanej kurtki metalową piersiówkę i podał Keisuke. Chłopak odkręcił, wlał sobie trochę whisky do ust, nie dotykając wargami szyjki, i głośno przełknął. Potem wziął głęboki oddech.
– Dobra – powiedział. – Jest to oryginalna dwudziestojednoletnia single malt wysokiej klasy. Beczka dębowa. Słychać w niej szum szkockiego morza i westchnienia aniołów.
– Idiota. Plecie, co mu ślina na język przyniesie. To zwykła tania Suntory.
Keisuke podał butelkę Junko, która nalała whisky do zakrętki i wypiła drobnymi łykami, jakby tylko próbując. Potem z niewyraźną miną skupiła się na tym specyficznym uczuciu, które ogarnia człowieka, gdy napój ciepłą strugą spływa z przełyku do żołądka. Rozgrzała się trochę od środka. Następny był pan Mitake, który cicho pociągnął z piersiówki, a po nim znów pił Keisuke, głośno przełykając. Whisky przechodziła tak z rąk do rąk, a ogień z każdą chwilą potężniał, aż rozgorzał z całą mocą. Nie nastąpiło to nagle, a raczej powoli, stopniowo. Na tym właśnie polegała wyjątkowość ognisk pana Mitake. Płomienie nasilały się miękko i łagodnie. Jak wyrafinowane, niespieszne pieszczoty bez odrobiny gwałtowności, ogień rozgrzewał serce.
Przy ognisku Junko zawsze stawała się milcząca. Trwała praktycznie w bezruchu, tylko od czasu do czasu lekko zmieniała pozycję. Wydawało jej się, że płomienie wszystko w milczeniu przyjmują, rozumieją i wybaczają. Pomyślała, że prawdziwa rodzina to musi być właśnie coś takiego.
Do tego miasteczka w prefekturze Ibaraki Junko przyjechała w maju, gdy była w trzeciej klasie liceum. Wziąwszy pieczątkę ojca i jego książeczkę bankową, podjęła trzysta tysięcy jenów, napakowała do torby tyle ubrań, ile tylko weszło, i uciekła z domu. Wsiadła do pierwszego lepszego pociągu w Tokorozawie i po kilku przesiadkach dotarła do tego małego miasteczka nad morzem. Nigdy przedtem nawet o nim nie słyszała. W agencji nieruchomości naprzeciw dworca znalazła kawalerkę do wynajęcia, a po tygodniu została sprzedawczynią w sklepie całodobowym przy nadmorskiej szosie. Wysłała do matki list, że jest zdrowa, żeby się o nią nie martwić i żeby jej nie szukać.
Nie cierpiała szkoły i nie znosiła swojego ojca. Kiedy była mała, bardzo się kochali. W wolne dni zawsze gdzieś ją zabierał. Gdy trzymała ojca za rękę, czuła niewyjaśnioną dumę i pewność siebie. Ale kiedy pod koniec szkoły podstawowej dostała miesiączki, zaczęły jej rosnąć włosy łonowe i piersi się zaokrągliły, ojciec spojrzał na nią innymi, dziwnymi oczami. Skończyła gimnazjum, przekroczyła metr siedemdziesiąt, a wtedy praktycznie przestał ją zauważać.
Nie mogła poszczycić się wynikami w nauce. Na początku gimnazjum była jedną z najlepszych uczennic w klasie, jednak trzy lata później znalazła się wśród najgorszych i ledwo dostała się do liceum. Nie była głupia, lecz nie potrafiła się na niczym skupić. Zaczynała coś, ale nigdy nie udawało jej się tego doprowadzić do końca. Gdy próbowała się skoncentrować, bolała ją głowa, robiło jej się duszno i serce zaczynało bić nierówno. Chodzenie do szkoły stało się czystą torturą.
Wkrótce po zamieszkaniu w miasteczku poznała Keisuke. Dwa lata starszy od niej, był dobrym surferem. Był wysoki, miał włosy ufarbowane na brązowo i ładne zęby. Zamieszkał w tym miasteczku, bo fale były tu duże. Założył z przyjaciółmi zespół rockowy. Studiował na drugorzędnym prywatnym uniwersytecie, ale prawie nie chodził na zajęcia i praktycznie nie miał szans na dyplom. Jego rodzina od pokoleń prowadziła cukiernię w centrum Mito i jeśli nie miałby innego wyjścia, zawsze mógł przejąć rodzinny interes; jednak Keisuke wcale nie miał zamiaru zostawać właścicielem cukierni. Uważał, że najlepiej by było, gdyby mógł całe życie rozbijać się z kolegami jeepem, pływać na desce i grać na gitarze w amatorskim zespole. Cóż z tego jednak, że tak uważał, skoro takie beztroskie życie nie mogło przecież trwać wiecznie.
Junko zamieszkała z Keisuke i niebawem poznała pana Mitake. Musiał być po czterdziestce, chudy, drobny, o pociągłej twarzy. Strzygł się krótko i nosił okulary. Miał gęsty zarost i zawsze po południu twarz mu ciemniała, jakby pokrywał ją cień. Nosił spłowiałe koszule khaki albo hawajskie, wyrzucone na bezkształtne płócienne spodnie, oraz stare białe adidasy. Gdy nadchodziła zima, na wierzch zakładał strasznie wymiętą skórzaną kurtkę. Czasami nosił też czapkę baseballową. Junko nigdy nie widziała go inaczej ubranego, ale wszystko, co miał na sobie, zawsze wyglądało na starannie uprane.
W małym nadmorskim miasteczku w okolicy Kashimy nikt inny nie mówił z akcentem z Kansai i pan Mitake, chcąc nie chcąc, się wyróżniał.
– Ten facet wynajmuje tu niedaleko dom, mieszka sam i maluje obrazy – powiedziała Junko koleżanka z pracy. – Nie, nie jest sławny. Nie widziałam jego obrazów. Ale wygląda na to, że prowadzi normalne życie, więc ktoś je chyba kupuje. Czasami jeździ do Tokio, kupuje przybory malarskie i wraca po południu. Mieszka tu już chyba z pięć lat. Często widuję go, jak sam pali na plaży ognisko. Musi lubić ogniska. Zawsze bardzo starannie je układa. Jest małomówny, trochę dziwny, ale to nie jest zły człowiek.