Выбрать главу

José Saramago

Wszystkie imiona

(Przełożyła Elżbieta Milewska)

Znasz imię, które ci nadano,

nie znasz imienia, które masz.

Księga Prawd Oczywistych

Nad framugą drzwi wisi podłużna metalowa tabliczka pokryta emalią. Na białym tle widnieje czarny napis: Archiwum Główne Akt Stanu Cywilnego. Emalia jest porysowana i miejscami odpada. Drzwi są stare, zabytkowe, spod płatów łuszczącej się niczym popękana skóra brązowej farby wyzierają słoje drewna. Od frontu budynek ma pięć okien. Już od progu pachnie starymi papierami. Wprawdzie każdego dnia napływają do Archiwum nowe dokumenty osobników płci męskiej i żeńskiej, którzy bez przerwy się rodzą, lecz zapach się nie zmienia, po pierwsze dlatego, że każdy papier natychmiast po opuszczeniu fabryki zaczyna się starzeć, a po wtóre dlatego, że na ogół na starym papierze, choć bywa, że i na nowym, codziennie odnotowuje się zgony, ich przyczynę, miejsce oraz datę i każdy papier ma swój zapach, nie zawsze przykry dla śluzówki nosa, czego dowodem są chociażby unoszące się niekiedy w Archiwum subtelne wonne powiewy, przez co wrażliwsze nosy określane jako kompozycja róży i chryzantemy.

Za progiem znajduje się przedsionek z wysokimi, dwuskrzydłowymi, przeszklonymi drzwiami, które prowadzą do wielkiej prostokątnej sali, gdzie pracują urzędnicy, oddzieleni od interesantów długą, biegnącą od ściany do ściany barierką, na jednym końcu podnoszoną, co umożliwia wejście do środka. Rozmieszczenie stanowisk pracy odpowiada oczywiście hierarchii służbowej, przy czym harmonia biurokratyczna, która, miejmy nadzieję, jest tu zachowana, odpowiada harmonii geometrycznej, co stanowi dowód na to, że nie istnieje nieodwracalna sprzeczność między estetyką a władzą. W pierwszym rzędzie, równolegle do barierki, znajdują się biurka ośmiu kancelistów, którzy obsługują klientów. W następnym rzędzie, podobnie jak w pierwszym symetrycznie do osi środkowej, która biegnie od drzwi i ginie w mrocznej głębi budynku, stoją cztery biurka. Tu pracują referenci. Za nimi siedzi dwóch kierowników. W końcu oddzielnie, samotnie, jak przystoi, urzęduje kustosz, potocznie zwany szefem.

Podział pracy w tym zespole odbywa się według prostej zasady sprowadzającej się do tego, że urzędnicy każdego szczebla wykonują maksimum pracy, tak aby tylko minimalna jej cząstka przypadała zwierzchnikom. To oznacza, że kanceliści muszą pracować bez wytchnienia od rana do wieczora, referenci od czasu do czasu, kierownicy bardzo rzadko, a kustosz prawie nigdy. Bezustanna krzątanina ośmiu pracowników z pierwszego rzędu, którzy co i rusz wstają, siadają, w kółko biegają od biurka do barierki, od barierki do kartoteki, od kartoteki do archiwum lub odwrotnie, czemu najobojętniej w świecie przyglądają się przełożeni wszystkich szczebli, stanowi klucz do zrozumienia okoliczności nie tylko umożliwiających, lecz wręcz ułatwiających godne pożałowania nadużycia, wykroczenia i fałszerstwa, które stanowią główny temat niniejszej relacji.

Żeby nie zgubić się w zawiłościach tej jakże doniosłej sprawy, zaczniemy od opisu rozmieszczenia i funkcjonowania archiwów i kartotek. Z przyczyn strukturalnych i merytorycznych lub, mówiąc prościej, zgodnie z prawem natury są one podzielone na dwa różne zbiory, a mianowicie kartotekę i archiwum zmarłych oraz kartotekę i archiwum żywych. Papiery zmarłych są w jakim takim porządku składowane w głębi budynku, którego tylna ściana, z powodu bezustannie rosnącej liczby zmarłych, musi być od czasu do czasu burzona i przesuwana o parę metrów dalej. Jak łatwo się domyślić, problemy z ulokowaniem żywych, jakkolwiek też poważne, gdyż ludzie ciągle się rodzą, nie są tak palące i jak dotąd udaje się je rozwiązywać, w archiwum przez ugniatanie teczek osobowych leżących na półkach, w kartotece zaś przez zastosowanie cienkich i supercienkich kartoników. Mimo wspomnianej wyżej kłopotliwej kwestii tylnej ściany budynku, trzeba jednak pochwalić dawnych architektów za to, że mimo sprzeciwów ograniczonych konserwatystów zaprojektowali i przeforsowali instalację pięciu gigantycznych, sięgających sufitu regałów stojących za biurkami urzędników, najdalej cofnięty jest środkowy regał, którego boczna ścianka prawie przylega do fotela szefa, w pobliżu barierki mają swój początek regały stojące pod ścianami, dwa pozostałe zaś są usytuowane, by tak rzec, w połowie drogi. Te konstrukcje, powszechnie uważane za imponujące i nadludzkie, ciągną się w głąb budynku znacznie dalej, niż sięga wzrok, bowiem od pewnego miejsca panuje tam ciemność, a światło zapala się tylko wówczas, gdy trzeba zajrzeć do jakiejś teczki. Na tych regałach spoczywa ciężar żywych. Zmarli, to znaczy ich papiery, są składowane w głębi, w warunkach nie spełniających wymogów należnego im szacunku, toteż jeśli ktoś z rodziny, notariusz bądź urzędnik sądowy zażąda jakiegoś zaświadczenia lub odpisu dawnych dokumentów, ich odnalezienie nastręcza sporo trudności. Dezorganizację tej części archiwum dodatkowo pogłębia fakt, że najstarsze dokumenty zmarłych znajdują się najbliżej strefy zwanej aktywną, bezpośrednio za żywymi, stanowiąc, jak inteligentnie to ujął szef, podwójnie martwy balast, jako że prawie nikt się nimi nie interesuje, ewentualnie, z rzadka, jakiś ekscentryczny badacz mało znaczących historycznych drobiazgów. Jeżeli pewnego dnia nie zapadnie decyzja o rozdzieleniu żywych i umarłych poprzez wybudowanie specjalnego archiwum dla tych ostatnich, nic się z tym nie da zrobić, o czym można się było przekonać, kiedy jeden z kierowników wystąpił z niefortunną propozycją, żeby dokumenty zmarłych układać w odwrotnym porządku, to znaczy im starsze, tym dalej, a im nowsze, tym bliżej, w celu, jak się wyraził, łatwiejszego dostępu do współczesnych nieboszczyków, którzy, jak wiadomo, są spadkodawcami i autorami testamentów, częstokroć wywołujących spory i protesty, zanim ciało zdąży ostygnąć. Kustosz potraktował tę propozycję sarkastycznie i wyraził zgodę, pod warunkiem, że wnioskodawca sam zajmie się przenoszeniem w głąb budynku ogromnej masy teczek dawnych zmarłych, by w ich miejsce można było składać dokumentację niedawnych zgonów. Chcąc jak najprędzej wymazać z pamięci fatalny i niewykonalny pomysł, kierownik poprosił kancelistów, żeby mu dali coś do roboty, zakłócając w ten sposób oddolnie i odgórnie uświęcony tradycją ład. Z powodu tego incydentu wzrosła opieszałość, pogłębiło się niedbalstwo i niepewność, w rezultacie czego pewnego dnia w labiryncie archiwum zmarłych zaginął pewien badacz, który parę miesięcy po tej niedorzecznej propozycji zjawił się w Archiwum celem przeprowadzenia kwerendy heraldycznej, którą mu zlecono. Gdy po tygodniu został cudem odnaleziony, był kompletnie wyczerpany, półprzytomny, wygłodniały i spragniony, przeżył jedynie dzięki temu, że rozpaczliwie walcząc o życie, jadł niesamowite ilości starych papierów, których nawet nie musiał gryźć, gdyż od razu rozsypywały się w ustach, przez co nie pozostawały długo w żołądku i nie zaspokajały głodu. Kustosz, który już kazał sobie przynieść kartę i teczkę nierozważnego historyka, żeby uznać go za zmarłego, postanowił przymknąć oczy na szkody, oficjalnie przypisane szczurom, i wydał polecenie służbowe, które pod groźbą grzywny i zawieszenia płacy nakładało na wszystkich udających się do archiwum zmarłych obowiązek używania nici Ariadny.

Nie zapominajmy wszakże o tym, że i żywi mają swoje kłopoty. Nie ulega wątpliwości, że śmierć, zarówno z racji wrodzonej niekompetencji, jak i nabytej z doświadczeniem złośliwości, nie wybiera ofiar stosownie do liczby przeżytych lat, czego paradoksalnym efektem psychologicznym, zrodzonym w wyniku różnorakich, niekiedy sprzecznych mechanizmów, jest intelektualna sublimacja naturalnego strachu przed śmiercią, tak przynajmniej twierdzą filozoficzne i religijne autorytety zabierające głos w tej kwestii. Ale wracając do tematu, jednego śmierci z pewnością nie można zarzucić, a mianowicie nigdy nie trzyma na świecie jakiegoś starego człowieka przez zapomnienie, bez wyraźnego powodu, niezasłużenie, tylko po to, żeby coraz bardziej się starzał. Wszak wiadomo, że choćby człowiek żył nie wiem jak długo, zawsze nadejdzie jego godzina. Nie ma dnia, żeby kanceliści nie zabierali teczek z półek żywych i nie przenosili ich do składu na tyłach budynku, nie ma dnia, żeby nie przekładali tych, którzy jeszcze trwają przy życiu, na najwyższe półki, niekiedy, dziwnym zrządzeniem losu, tylko na jeden dzień. Zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy przeniesienie na szczyt półki oznacza znużenie losu i bliski koniec drogi. Tak więc najwyższa półka jest pod każdym względem początkiem upadku. Zdarzają się jednak takie teczki, które, nie wiedzieć czemu, niezmiennie tkwią na krawędzi przepaści, nieczułe na ostatni zawrót głowy, o wiele lat przekraczając zalecaną długość ludzkiej egzystencji. Na początku takie teczki wzbudzają w urzędnikach zawodową ciekawość, która powoli ustępuje miejsca zniecierpliwieniu, jakby to im samym bezczelny upór matuzalemów skracał, zjadał, pożerał perspektywy życiowe. W tym przesądnym podejściu do sprawy jest jednak trochę racji, zważywszy na liczne przypadki urzędników różnych szczebli, których teczki przedwcześnie opuściły archiwum żywych, podczas gdy będące na wylocie papiery upartych starców coraz bardziej żółkły, zamieniając się w końcu w ciemne i nieestetyczne plamy, rażące oczy interesantów. W takich przypadkach szef Archiwum Głównego zwykle mówi do jednego z kancelistów, Panie José, proszę wymienić te teczki.

*

Prócz imienia pan José ma również nazwisko, zwyczajne, pospolite, bez żadnych onomastycznych ekstrawagancji, zgodnie z naszym zwyczajem składające się z połączonych nazwisk matki i ojca, które legalnie po nich odziedziczył, co w razie potrzeby można sprawdzić w akcie urodzenia znajdującym się w Archiwum, jeżeli ktoś zechce zadać sobie trud sprawdzania czegoś, co już wie. Mimo to, ilekroć go pytają, jak się nazywa, lub gdy sytuacja zmusza go do przedstawienia się, nie wiedzieć czemu, być może z racji jego skromnej pozycji, rozmówca nigdy nie zapamiętuje całego nazwiska, jedynie imię, José, do którego ewentualnie dodaje słowo pan, w zależności od tego, jak go traktuje, poufale czy oficjalnie, grzecznie czy bezceremonialnie. Aczkolwiek, powiedzmy to sobie szczerze, słowo pan wcale nie jest tak jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać, w każdym razie nie w Archiwum Głównym, gdzie wprawdzie wszyscy tak się do siebie zwracają, począwszy od kustosza, a kończąc na najmłodszym kanceliście, jednakże w praktyce urzędniczej to małe słówko miewa różny wydźwięk w zależności od tonu, pozycji służbowej, humoru czy intencji mówiącego, może więc wyrażać zarówno politowanie, irytację i pogardę, jak też pokorę i pochlebstwo, co dowodzi, że jedna sylaba, na pierwszy rzut oka jednoznaczna, może zawierać bardzo różne treści. Podobnie sprawa się ma z trzema sylabami składającymi się na zwrot pan José. Jeśli ktoś zwraca się tymi słowy do wyżej wymienionego, czy to w Archiwum, czy poza nim, zawsze w nich pobrzmiewa nutka pogardy lub ironii, irytacji bądź politowania. Natomiast słodko brzmiące tony pokory czy pochlebstwa nigdy nie dźwięczą w uszach kancelisty pana José, nie mieszczą się bowiem w gamie uczuć, jakie wzbudza. Warto jednak zaznaczyć, że o ile dwa ostatnie z wymienionych uczuć są jednoznaczne i prymitywne, o tyle pozostałe bywają o wiele bardziej złożone. Kiedy na przykład kustosz rzuca rozkaz, Panie José, proszę wymienić te teczki, baczne i wyczulone ucho wyłowi w jego głosie coś, co – bez względu na oczywistą nieprzystawalność pojęć – można by określić mianem władczej obojętności, czyli władzy tak dalece zadufanej w sobie, że nie tylko ignoruje osobę, do której się zwraca, nie racząc nawet na nią spojrzeć, ale zarazem daje do zrozumienia, że nie zniży się do sprawdzenia, czy polecenie zostało wykonane. Żeby sięgnąć najwyższych półek, niemal dotykających sufitu, pan José musiał korzystać z drabiny, a ponieważ na swoje nieszczęście cierpiał na przykrą nerwicę zwaną pospolicie lękiem wysokości, chcąc uniknąć upadku na kamienną posadzkę, nie miał innego wyjścia, jak przywiązywać się mocnym pasem do drabiny. Żadnemu z kolegów, nie mówiąc już o przełożonych, nawet przez myśl nie przeszło, żeby spojrzeć w górę i upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Zakładali, że tak, usprawiedliwiając tym samym własną obojętność.