Na szufladkach były następujące napisy, Uczniowie W Porządku Alfabetycznym, Uczniowie Pierwszej Klasy, Uczniowie Drugiej Klasy, Uczniowie Trzeciej Klasy i tak dalej, aż do ostatniej. Jako fachowiec, pan José z przyjemnością stwierdził, że te dwie zbieżne i uzupełniające się kartoteki umożliwiają odszukanie karty ucznia na dwa sposoby, w kartotece ogólnej i cząstkowej. W oddzielnej szufladce, z napisem, Nauczyciele, znajdowały się karty nauczycieli. Spojrzenie na ten napis natychmiast uruchomiło w umyśle pana José mechanizm dedukcyjnego rozumowania, Skoro, jak wskazuje logika, znajdują się tu wyłącznie karty aktualnie pracujących nauczycieli, to również kartoteka uczniów zawiera jedynie dane tych, którzy aktualnie uczęszczają do szkoły, zresztą, na pierwszy rzut oka widać, że tych kilka szufladek nie pomieściłoby kart z ostatnich trzydziestu lat, nawet najcieńszych. Bez najmniejszej nadziei, wyłącznie dla spokoju własnego sumienia, pan José otworzył szufladkę, w której powinno się znajdować nazwisko nieznajomej. Nie było go. Zamknął szufladkę i rozejrzał się wokół. Musi istnieć jakaś inna kartoteka, dotycząca dawnych uczniów, niemożliwe, żeby niszczyli ich karty w chwili ukończenia szkoły, to by przeczyło elementarnym zasadom archiwistyki. Jeśli takowy katalog istniał, to w każdym razie tutaj go nie było. Mimo że nie widział sensu dalszych poszukiwań, nerwowo sprawdził zawartość szaf i biurek. Na nic. Głowa, jakby od nadmiaru rozczarowania, zaczęła go jeszcze bardziej boleć. I co teraz, José, zapytał i odrzekł, Szukać dalej. Wyszedł i spojrzał najpierw w jedną, potem w drugą stronę długiego korytarza. Na piętrze, gdzie znajdował się gabinet dyrektora, nie było klas, a zatem wszystkie pomieszczenia miały jakieś inne przeznaczenie, o czym niebawem się przekonał, wchodząc kolejno do pokoju nauczycielskiego, schowka na stare pomoce szkolne i dwóch sal, które, sądząc po rzędach pudeł stojących na regałach, wyglądały na szkolne archiwum. Pan José nie posiadał się z radości, która jednak szybko ustąpiła miejsca rozczarowaniu, gdyż jako fachowiec już po kilku minutach stwierdził, że nie znajdzie tam tego, czego szuka, jako że archiwum zawierało wyłącznie dokumentację administracyjną, a mianowicie korespondencję, łącznie z kopiami odpowiedzi, statystyki, wykresy frekwencji i ocen, zbiory aktów prawnych. Dla pewności jeszcze dwukrotnie wszystko przejrzał, jednak na próżno. Był załamany i po wyjściu na korytarz powiedział, Tyle zachodu na nic, lecz po chwili stwierdził, że trzeba logicznie pomyśleć, Te przeklęte dokumenty muszą gdzieś być, skoro nie zniszczyli wieloletniej, całkiem bezużytecznej korespondencji, tym bardziej nie mogli zniszczyć kartoteki uczniów zawierającej cenne dane biograficzne, wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś z mojej kolekcji uczęszczał do tej szkoły. W innych okolicznościach być może pan José pomyślałby, że skoro uzupełnił swoją kolekcję kopiami aktów urodzenia, może by warto jeszcze wzbogacić ją o dokumentację szkolną. Lecz była to czysta mrzonka, bo co innego mieć pod ręką akta stanu cywilnego, a co innego włamywać się do różnych szkół w całym mieście tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy pewna pani w czwartej klasie miała piątkę czy trójkę z matematyki, a pan iksiński naprawdę był takim łobuziakiem, jak twierdzi w wywiadach. A jeśli na dodatek przy każdym włamaniu miałby tak cierpieć jak teraz, to już lepiej nie ruszać się z domowych pieleszy i czerpać wiedzę o świecie wyłącznie z tego, co ma się w zasięgu ręki, to znaczy ze słów, obrazów, iluzji.
Jeśli na tym świecie jest jeszcze choć trochę logiki, to dokumenty uczniów muszą tu być, pomyślał pan José i wszedł do pierwszej sali archiwum celem ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Pudło po pudle, teczka po teczce, wszystko dokładnie przeczesał, by użyć obrazowego wyrażenia pochodzącego zapewne z czasów, kiedy ludzie używali tak zwanych gęstych grzebieni do wyczesywania z włosów żyjątek, które zostawiał zwykły grzebień, cały jego trud poszedł jednak na marne, gdyż nie znalazł dokumentacji uczniów. To znaczy znalazł jedno wielkie pudło, gdzie wrzucono bezładnie teczki z ostatnich pięciu lat. Pan José był już przekonany, że dawne dokumenty zostały zniszczone, podarte, wyrzucone na śmietnik lub wręcz spalone, dlatego też bez najmniejszej nadziei i zupełnie obojętnie, jakby gwoli dopełnienia zbędnej formalności, wszedł do drugiej sali. Wtedy właśnie jego oczy ulitowały się nad nim, czasownik użyty w powyższym zdaniu, choć na pierwszy rzut oka niewłaściwy, jest jednak zasadny, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że natychmiast wskazały mu wąskie drzwi między regałami, jakby od początku wiedziały, że to tam. Pan José poczuł, że kres jego trudów jest już blisko, a dotychczasowe wysiłki zostaną zwieńczone laurem zwycięstwa, prawdę mówiąc, gdyby stało się inaczej, los zbyt srogo by się z nim obszedł, chyba więc nie bez racji i na przekór przeciwnościom losu stare porzekadło mówi, że przed kim bramę zamkną, niech do furtki puka, co w przypadku pana José oznacza owe wąskie drzwi, za którymi, jak w bajce, powinien znaleźć upragniony skarb, choćby nawet przyszło mu stoczyć walkę ze strzegącym go smokiem. Smok, któremu będzie musiał stawić czoło, nie ma gardzieli zionącej siarką, ogniem i dymem, a od jego ryku nie drży ziemia, jest to bowiem po prostu ciemność, zastygła w oczekiwaniu, nieprzenikniona i bezdźwięczna jak morska głębina, mimo to niewielu śmiałków miałoby odwagę tam wejść i pewnie szybko by uciekli przerażeni, bojąc się, że ohydny potwór skoczy im do gardła. Wprawdzie pana José trudno uznać za wzór odwagi, lecz wieloletnia praca w Archiwum Głównym oswoiła go z nocą, mrokiem, pomroką i ciemnością, co zmniejszyło jego wrodzoną trwożliwość, a w obecnej sytuacji pozwoliło bez zbytniego lęku wsunąć rękę do paszczy smoka w poszukiwaniu wyłącznika światła. Znalazł go, przycisnął, lecz światło się nie zapaliło. Powłócząc nogami, żeby się o coś nie potknąć, posunął się trochę do przodu i uderzył kostką prawej nogi o jakiś twardy kant. Schylił się, pomacał przeszkodę, stwierdził, że jest to metalowy stopień i w tej samej chwili poczuł w kieszeni ciężar latarki, o której zupełnie zapomniał w natłoku różnorodnych wrażeń. Stał obok kręconych schodów, ginących w coraz bardziej gęstych ciemnościach, które pochłaniały światło latarki, nim dotarło na górę. Schody nie miały poręczy, a więc raczej nie były odpowiednie dla kogoś cierpiącego na zawroty głowy, pewnie na piątym stopniu, jeżeli tam dotrze, pan José straci wyczucie wysokości, poczuje, że spada i istotnie spadnie. A jednak tak się nie stało. Pan José zachowuje się śmiesznie, ale wcale się tym nie przejmuje, tylko on jeden wie, jak idiotycznie i absurdalnie wygląda, gdy niczym jaszczur ledwie zbudzony z zimowego snu pełznie pod górę, kurczowo czepiając się kolejnych stopni, wyginając ciało, by dopasować je do nie kończącej się spirali schodów i ponownie raniąc sobie kolana. Gdy pan José wyczuł wreszcie rękami gładką podłogę strychu, jego siły fizyczne dawno przegrały bitwę z duchowymi, toteż nie był w stanie od razu się podnieść i przez jakiś czas leżał na brzuchu, twarz i tułów spoczywały w kurzu pokrywającym podłogę, nogi zaś zwisały nad schodami, wprost nie do wiary, ile muszą wycierpieć ludzie, którzy opuszczają domowe zacisze w pogoni za zwariowanymi przygodami.
Pan José nie był aż tak lekkomyślny, żeby wstać z podłogi, narażając się w ciemności na jakiś nieopatrzny krok i upadek w czarną czeluść, z której przybył, toteż nadal leżąc w tej samej pozycji, po dłuższej szamotaninie, zdołał z tylnej kieszeni spodni wydobyć latarkę. Zapalił ją i oświetlił najbliższy kawałek podłogi. Zobaczył porozrzucane papiery oraz rozpadające się kartonowe pudła, pokryte grubą warstwą kurzu. Parę metrów dalej dostrzegł coś, co przypominało nogi krzesła. Poświecił wyżej, tak, to było krzesło. Wyglądało na to, że jest w dobrym stanie, miało siedzenie i oparcie, a nad krzesłem, z niskiego sufitu zwisała lampka bez abażuru, Zupełnie jak w Archiwum Głównym, pomyślał pan José. Skierował latarkę na ściany i zobaczył zarysy stojących wokół całego pomieszczenia regałów. Te niewysokie, pewnie ze względu na pochyły sufit, regały, były wprost zawalone pudłami i stosami papierów.
Gdzie tu może być wyłącznik światła, zastanawiał się pan José, choć odpowiedź na to pytanie wydawała się oczywista, Jest na dole i nie działa, Przy świetle latarki raczej nie zdołam odnaleźć tych dokumentów, poza tym mam wrażenie, że bateria niebawem się wyczerpie, Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć, Może jest tu jakiś drugi wyłącznik, Co z tego, przecież wiesz, że żarówka jest przepalona, Wcale nie wiem, Gdyby nie była przepalona, to by się zapaliła, Wiem tylko tyle, że przycisnąłem wyłącznik, a światło się nie zapaliło, No właśnie, Ale to może oznaczać co innego, Ciekawe co, Może na dole nie ma żarówki, Wobec tego mam rację, ta na górze jest przepalona, A może są dwa wyłączniki i dwie żarówki, jedna na dole, a druga na strychu, ta na dole jest spalona, a na górze jeszcze nie wiadomo. Skoro potrafiłeś to sobie wydedukować, spróbuj ją zapalić. Pan José postanowił zmienić dotychczasową niewygodną pozycję i usiadł na podłodze, Całkiem zniszczę sobie ubranie, pomyślał i skierował latarkę na ścianę przy schodach, Jeśli w ogóle jest, to musi być tutaj. Odkrył go w chwili, gdy już prawie pogodził się z myślą, że jedyny wyłącznik znajduje się na dole. Chcąc wygodniej usiąść, oparł się szeroko rozłożoną dłonią o podłogę i wtedy lampka pod sufitem zapaliła się, gdyż niechcący przycisnął wyłącznik zamontowany na podłodze w taki sposób, aby osoba wchodząca po schodach mogła łatwo go dosięgnąć. Żółtawe światło lampki z trudem docierało do przeciwległej ściany, na podłodze nie było żadnych śladów ludzkiej stopy. Mając na myśli dokumenty, które znalazł na dole, powiedział głośno, Przynajmniej od sześciu lat nikt tu nie wchodził. Kiedy przebrzmiało echo tych słów, pan José zauważył, że na strychu zaległa martwa cisza, jakby z ciszy poprzednio panującej wyłoniła się jakaś inna, jeszcze głębsza, ale może tylko mu się tak zdawało, gdyż korniki przestały na chwilę drążyć w drewnie swoje korytarze. Z sufitu zwisały czarne od kurzu pajęczyny, których właściciele pewnie dawno temu wymarli z braku pożywienia, jako że nie było tu nic, co mogłoby zwabić jakąś zabłąkaną muchę, tym bardziej, że drzwi na dole były zamknięte, a mole, rybiki i korniki nie miały najmniejszego powodu, by opuszczać swoje celulozowe kryjówki. Kiedy pan José wstał, jego koszulę i spodnie oblepiał kurz, który bezskutecznie próbował strząsnąć, a na jednym z policzków miał wielką czarną plamę, która nadawała mu wygląd ekscentrycznego błazna. Usiadł na krześle pod żółtą lampką i zaczął mówić do siebie, Zastanówmy się chwilę, jeśli stare dokumenty, jak należy się spodziewać, istotnie są tutaj, to wcale nie wiadomo, czy każda z paczek zawiera papiery tylko jednego ucznia, co by pozwoliło w jednej chwili poznać przebieg jego nauki w szkole, czy też, co bardziej prawdopodobne, pod koniec roku szkolnego sekretarka wiązała w jedną paczkę dokumenty całej klasy i przynosiła je tutaj, nie zadając sobie nawet trudu, żeby je włożyć do pudła, ale może przynajmniej wpadła na pomysł, żeby pisać na wierzchu rok, oby tak było, niebawem się o tym przekonam, to tylko kwestia czasu i cierpliwości. Ta konkluzja nie była zbyt odkrywcza, gdyż od urodzenia pan José dobrze wie, że cierpliwość wymaga czasu i ciągle ma nadzieję, że czasu nie zabraknie mu wcześniej niż cierpliwości. Wychodząc z założenia, że wszelkie poszukiwania zawsze należy od czegoś zacząć, a następnie skrupulatnie i metodycznie posuwać się do przodu, zaczął od końca jednego rzędu regałów, zdecydowany przetrząsnąć kartkę po kartce, sprawdzając skrupulatnie, czy czasem się nie skleiły. Każdy ruch, czy to otwieranie pudeł, czy rozwiązywanie paczek, wzbijał takie tumany kurzu, że z obawy przed uduszeniem musiał zawiązać sobie chustkę na twarzy, zgodnie zresztą z tym, co zalecano kancelistom w Archiwum Głównym, kiedy musieli zajrzeć do dokumentacji zmarłych. Po kilku minutach miał czarne ręce, chusteczka straciła resztkę bieli, a on sam przypominał górnika, który w zwałach węgla ma nadzieję znaleźć czysty diament.