Nim minęło pół godziny, znalazł pierwszą kartę. Na zdjęciu zrobionym w wieku piętnastu lat dziewczynka nie miała już grzywki, lecz oczy pozostały smutne i poważne. Pan José ostrożnie odłożył ją na krzesło i szukał dalej. Pracował jak w transie, skrupulatnie i gorączkowo, spod jego palców wylatywały wystraszone światłem mole, a kurz, miałki niczym cmentarne prochy, stopniowo oblepiał mu skórę i przenikał przez ubranie. Z początku, otwierając nową paczkę, szukał wyłącznie tego, co go interesowało, potem zaczął zatrzymywać się przy niektórych nazwiskach i zdjęciach, właściwie bez żadnego powodu, tylko dlatego, że tam były i że nikt więcej nie przyjdzie na strych, żeby strząsnąć kurz, który pokrywał tysiące twarzy dziewcząt i chłopców, patrzących przez obiektyw gdzieś na kraj świata, w oczekiwaniu nie wiadomo na co. W Archiwum Głównym jest inaczej, tam istnieją tylko słowa i nie można obserwować, jak z biegiem czasu zmieniają się twarze, a właśnie to jest najważniejsze, bo imiona są niezmienne. Kiedy żołądek pana José dał o sobie znać, miał już na krześle odłożonych siedem kart, z których dwie miały identyczne zdjęcia, pewnie matka powiedziała jej, Weź zeszłoroczne zdjęcie, nie będziesz musiała iść do fotografa, a ona posłuchała, żałując, że nie będzie miała nowego zdjęcia. Przed pójściem do kuchni pan José wstąpił do łazienki dyrektora, żeby umyć ręce i zdębiał, ujrzawszy się w lustrze, nie przypuszczał, że jego twarz jest w takim stanie, tak strasznie brudna, poorana strużkami potu, To chyba nie ja, pomyślał, choć nigdy tak bardzo nie był sobą. Gdy skończył posiłek, wrócił na strych najszybciej, jak mu na to pozwoliły obolałe kolana, przyszło mu bowiem do głowy, że gdyby zgasło światło, co mogło się zdarzyć przy takich deszczach, nie skończyłby poszukiwań. Zakładając, że nie powtarzała żadnej klasy, brakowało mu jeszcze pięciu kart i w razie awarii sieci elektrycznej jego trud poszedłby częściowo na marne, gdyż więcej tu nie wróci. Był tak pochłonięty pracą, że zapomniał o bólu głowy i przeziębieniu, lecz w pewnej poczuł się znacznie gorzej. Zszedł, żeby połknąć jeszcze dwie tabletki, potem resztką sił wrócił na strych i dalej szukał. Ostatnią kartę znalazł późnym popołudniem. Zgasił światło, zamknął drzwi, machinalnie jak lunatyk włożył marynarkę i płaszcz, pozacierał, jak mógł, ślady swojej obecności i usiadł na kanapie, by zaczekać na nadejście nocy.
*
Następnego dnia rano, chwilę po tym, jak w Archiwum Głównym rozpoczęła się praca, pan José uchylił wewnętrzne drzwi i zrobił pst-pst, żeby zwrócić uwagę kolegi kancelisty, który siedział najbliżej. Ten odwrócił głowę, zobaczył nabrzmiałą twarz z mrugającymi porozumiewawczo oczami i spytał przytłumionym głosem, żeby nie przeszkadzać innym w pracy, Czego pan chce, a w pytaniu tym pobrzmiewała nutka karcącej ironii, jakby skandaliczne spóźnienie pana José było zapowiedzią jeszcze większego skandalu, jakim była jego nieobecność. Jestem chory, powiedział pan José, nie mogę pracować. Kolega niechętnie wstał, zrobił trzy kroki w stronę najbliższego referenta i powiedział, Przepraszam pana, przyszedł pan José, mówi, że jest chory. Referent również wstał, zrobił cztery kroki w stronę siedzącego po tej samej stronie sali kierownika i powiedział, Przepraszam pana, przyszedł kancelista pan José, mówi, że jest chory. Kierownik, nim zrobił pięć kroków oddzielających go od kustosza, zbliżył się do chorego i spytał, Co panu dolega, Jestem przeziębiony, odpowiedział pan José, Przeziębienie nie usprawiedliwia nieobecności w pracy, Mam gorączkę, Skąd pan wie, Zmierzyłem termometrem, Pewnie tylko parę kresek, Nie, mam trzydzieści dziewięć, Zwykłe przeziębienie nie powoduje takiej gorączki, Może to grypa, Albo zapalenie płuc, Niech pan nie kracze, Nie kraczę, rozważam różne możliwości, Przepraszam, tak mi się tylko powiedziało, Dlaczego się pan rozchorował, Chyba przemokłem na deszczu, Lekkomyślność nie popłaca, Ma pan rację, Choroby nie związane bezpośrednio z wykonywaną pracą nie powinny być uwzględniane, Istotnie, nie przeziębiłem się w pracy, Powiadomię szefa, Tak jest, proszę pana, Proszę nie zamykać drzwi, może szef będzie chciał dać panu jakieś wskazówki, Tak jest, proszę pana. Kustosz nie dał mu żadnych wskazówek, spojrzał tylko ponad pochylonymi głowami urzędników i machnął ręką, co mogło oznaczać zarówno lekceważenie, jak i odłożenie sprawy na później, pan José nie mógł tego jednoznacznie stwierdzić, nie tylko z powodu odległości, ale także załzawionych i przekrwionych oczu. W każdym razie spojrzenie szefa tak go poraziło, że nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, otworzył szerzej drzwi i wystawił się na widok całego Archiwum Głównego w starym szlafroku narzuconym na pidżamę, przydeptanych kapciach i ze zgaszoną miną człowieka, którego dopadło ciężkie przeziębienie, złośliwa grypa lub śmiertelne zapalenie płuc, wszystko możliwe, w życiu nieraz tak bywa, że lekki wietrzyk przeradza się w niszczycielski huragan. Kierownik ponownie podszedł do pana José z informacją, że dziś lub jutro odwiedzi go zakładowy lekarz, po czym, o dziwo, powiedział coś, czego żaden niższy urzędnik, nie wyłączając pana José, nie miał szczęścia usłyszeć, Szef życzy panu zdrowia, przy czym miał taką minę, jakby sam nie wierzył własnym uszom. Pan José też osłupiał, miał jednak na tyle przytomności umysłu, że spojrzał w stronę szefa, chcąc mu podziękować, lecz ten miał pochyloną głowę, jakby gorliwie pracował, co zważywszy na miejscowe zwyczaje, wydaje się bardzo wątpliwe. Powoli zamknął drzwi i drżąc z wrażenia i gorączki, położył się do łóżka.
Pan José przemókł nie tylko podczas rozpaczliwego wdrapywania się po daszku. Kiedy nocą wreszcie wyszedł ze szkoły przez to samo okno i znalazł się na ulicy, nie podejrzewał, co go czeka. Dramatyczna wspinaczka, a nade wszystko kurz na strychu sprawiły, że od stóp do głów był nieprawdopodobnie brudny, twarz i włosy robiły wrażenie oblepionych sadzą, ręce przypominały okopcone polana, a o ubraniu lepiej nie mówić, płaszcz zamienił się w zatłuszczony łachman, spodnie wyglądały jak wysmarowane węglowym pyłem, a koszula przypominała szmatę, którą wyczyszczono stuletni komin, doprawdy, nawet najnędzniejszy włóczęga nie pokazałby się w takim stanie na ulicy. Kiedy pan José znalazł się dwie przecznice za szkołą, zaczęło padać, spróbował więc zatrzymać taksówkę, ale oczywiście stało się to, co stać się musiało, a mianowicie szofer, ujrzawszy znienacka czarną postać wyłaniającą się z mroku, dodał gazu i pomknął dalej, podobnie zresztą jak trzej inni taksówkarze, którzy na widok jego podniesionej ręki uciekali, gdzie pieprz rośnie. Pan José nie odważył się wsiąść do autobusu, toteż chcąc nie chcąc, musiał wracać do domu pieszo, choć był już tak zmęczony, że ledwie powłóczył nogami, w dodatku rozpadało się na dobre, a droga wydawała się nie mieć końca, przemierzał coraz to nowe ulice, zaułki, place i aleje w opustoszałym, tonącym w deszczu mieście, żeby choć miał parasol, ale niestety, na włamanie idzie się jak na wojnę, bez parasola, mógł co prawda schronić się w jakiejś bramie i poczekać, aż przestanie padać, nie miało to jednak sensu, gdyż i tak już zmókł do suchej nitki. Gdy wrócił do domu, jedynym względnie suchym miejscem była lewa wewnętrzna kieszeń marynarki, gdzie włożył szkolne karty nieznajomej, jako że przez całą drogę osłaniał je od deszczu prawą ręką i gdyby ktoś go wtedy zobaczył, mógłby pomyśleć, że cierpi na serce, tym bardziej, że miał przy tym zbolałą minę. Rozebrał się, dzwoniąc zębami i patrząc z zakłopotaniem na leżące na podłodze ubranie, nie był bowiem człowiekiem na tyle zamożnym i zasobnym w garnitury, buty, skarpetki i koszule, żeby wszystko naraz oddać do pralni, z pewnością zabraknie mu czegoś, kiedy rano będzie się ubierał do pracy. Postanowił później się nad tym zastanowić, teraz przede wszystkim musi zmyć z siebie całe to paskudztwo, najgorsze, że podgrzewacz źle działa i z prysznica leci albo ukrop, albo lodowata woda, na samą myśl o tym aż się cały wzdrygnął i jakby chcąc dodać sobie otuchy, szepnął, Podobno taki przemienny strumień, raz zimny, raz gorący dobrze robi na przeziębienie. Wszedł do klitki, która mu służyła za łazienkę, przejrzał się w lustrze i przyznał rację taksówkarzom, na ich miejscu postąpiłby tak samo, to znaczy czym prędzej uciekł przed upiorem z głębokimi oczodołami i ustami toczącymi czarną pianę. Podgrzewacz tym razem działał nie najgorzej, po pierwszych lodowatych strugach kąpiel okazała się ciepła i krzepiąca, a krótkie smagnięcia wrzątku pomagały nawet rozpuścić brud. Po kąpieli pan José poczuł się jak nowo narodzony, lecz gdy tylko położył się do łóżka, wróciły dreszcze i wówczas przypomniał sobie, że w szufladzie nocnej szafki ma termometr, dzięki czemu po paru minutach stwierdził, Trzydzieści dziewięć, jeśli rano będzie tak samo, nie pójdę do pracy. Czy to na skutek zmęczenia, czy gorączki, a może jednego i drugiego, wcale się nie zmartwił tym, że nie pójdzie do pracy, i co więcej, nie widział w tym nic dziwnego ani zdrożnego, zupełnie jakby w tej chwili przestał być sobą lub jakby w łóżku leżało, przykrytych po same uszy, dwóch panów José, z których jeden stracił poczucie obowiązku, a drugiemu było to całkiem obojętne. Zdrzemnął się przy zapalonym świetle, lecz po paru minutach obudził się wystraszony, gdyż przyśniło mu się, że zostawił dokumenty na strychu i zrobił to umyślnie, jakby w całej przygodzie chodziło wyłącznie o szukanie i znalezienie. Śniło mu się też, że ktoś poszedł na strych, zobaczył na krześle trzynaście kart i zapytał, Co to za tajemnicza sprawa. Niezbyt jeszcze przytomny, wstał, poszedł po karty, które podczas opróżniania kieszeni zostawił na stole i wrócił z nimi do łóżka. Były na nich brudne odciski palców, niektóre z wyraźnymi liniami papilarnymi, które powinien jutro zetrzeć, żeby udaremnić identyfikację, jednak zaraz się zreflektował, Co za bzdura, przecież na wszystkim, czego dotykamy zostawiamy odciski, tyle że niewidoczne. Zamknął oczy i po chwili znów zapadł w sen, ręka osunęła mu się na koc i parę kart ze zdjęciami dziewczynki w różnym wieku, od dziecka do podlotka, upadło na podłogę. Znalazły się tam bezprawnie, gdyż nikt nie ma prawa przywłaszczać sobie cudzych zdjęć, chyba że dostał je w prezencie, kiedy bowiem nosimy w kieszeni czyjeś zdjęcie, to tak jakbyśmy nosili cząstkę jego duszy. Tym razem pan José nieprędko się obudził i śniło mu się, że jest w szkole i wyciera odciski swoich palców, których wszędzie było pełno, na oknie, którym wszedł, w ambulatorium, w sekretariacie, w gabinecie dyrektora, w stołówce, w kuchni, w archiwum, jedynie na strychu pozostawił je nietknięte, był bowiem przekonany, że tam nikt nie zajrzy i nie zapyta, Co to za tajemnicza sprawa, szkopuł jednak w tym, że wycierając widoczne ślady, zostawiał niewidoczne i jeśli dyrektor złoży doniesienie o włamaniu, a policja poważnie podejdzie do śledztwa, włamywacz niechybnie trafi za kratki, jest to pewne jak dwa razy dwa cztery, lepiej nawet nie myśleć, cóż to byłby za wstyd i hańba dla dobrego imienia Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego, które zostałoby splamione po wsze czasy. Pan José obudził się około północy, był rozpalony gorączką i chyba majaczył, gdyż powtarzał w kółko, Nic nie ukradłem, nic nie ukradłem, co właściwie było prawdą, jako że w szkole nic nie zginęło, o czym dyrektor osobiście się przekonał, gdyż w wyniku licznych rozmów i narad oraz po dokładnym przeliczeniu i sprawdzeniu wszystkiego ze spisem inwentarza w ręce, w którym odhaczał kolejne pozycje, musiał w końcu stwierdzić, Kradzieży jako takiej nie było, wprawdzie kucharka na pewno powiadomiła go o brakach w lodówce, ale z uwagi na to, że nic innego nie zginęło, a kradzież jedzenia dla zaspokojenia głodu przez wielu ludzi, łącznie z dyrektorem, nie jest uważana za zbrodnię, to choć policjant kieruje się innymi zasadami, będzie jednak zmuszony umorzyć dochodzenie, mrucząc pod nosem, To jakaś tajemnicza sprawa, nikt nie włamuje się do szkoły tylko po to, żeby zjeść śniadanie. W każdym razie, skoro dyrektor w pisemnym oświadczeniu formalnie stwierdził, że nie zginęło ani nic wartościowego, ani bezwartościowego, policjanci tym razem zrezygnowali z rutynowej czynności, jaką jest sprawdzanie odcisków palców. Mamy dosyć roboty, powiedział dowodzący grupą operacyjną. Mimo tych uspokajających słów, pan José do rana nie zmrużył oka z obawy, że sen się powtórzy, a policjanci wrócą tym razem z lupami i proszkiem do wykrywania odcisków.