Pan José nie ma w domu żadnego leku przeciwgorączkowego, a lekarz pewnie zjawi się dopiero po południu, bez żadnego lekarstwa, tylko przepisze jakiś środek zwykle stosowany w przypadkach przeziębienia lub grypy. Sterta brudnych ubrań nadal leży na środku pokoju, pan José patrzy na nią bezradnie, jakby to nie były jego rzeczy i tylko dzięki resztkom zdrowego rozsądku nie pyta głośno, Kto mi się tu rozebrał, w końcu jednak tenże zdrowy rozsądek zmusza go do zastanowienia się nad komplikacjami natury osobistej i zawodowej grożącymi mu w wypadku, gdyby jakiś kolega, z własnej woli bądź z polecenia szefa przyszedł zapytać o zdrowie i zobaczyłby tę kupę brudnych łachów. Kiedy wstał z łóżka, poczuł się tak, jakby ktoś podrzucił go znienacka na szczyt wysokiej drabiny, lecz tym razem zawrót głowy był nieco inny, gdyż inne były jego przyczyny, a mianowicie gorączka i osłabienie, jako że posiłki w szkole, choć wydawały mu się wystarczające, służyły raczej oszukaniu nerwów niż wzmocnieniu ciała. Z wielkim trudem, opierając się o ścianę, dowlókł się do krzesła i usiadł. Poczekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie, żeby zastanowić się, gdzie schować brudne ubranie, w łazience raczej nie, gdyż lekarz przed wyjściem zawsze myje ręce, pod łóżkiem wykluczone, był to bowiem staroświecki mebel na wysokich nogach i nawet bez schylania się każdy by od razu dostrzegł leżące tam łachy, do szafy z kolekcją sławnych ludzi nie zmieści się i poza tym byłoby to niestosowne, jak widać głowa pana José, mimo ustąpienia zawrotów, niezbyt dobrze funkcjonowała, gdyż powinno być dla niego jasne, że jedyne miejsce, gdzie brudne ubranie nie będzie narażone na wścibskie spojrzenia, znajduje się tam, gdzie przechowuje czyste ubrania, a mianowicie za zasłonką, we wnęce służącej za szafę. Pan José, zadowolony z tego, co z trudem wymyślił, mimo że w innej sytuacji byłoby to dla niego oczywiste, nie chcąc pobrudzić sobie pidżamy, zaczął popychać nogą ubranie w stronę zasłonki. Na podłodze została wielka mokra plama, która pewnie będzie schnąć przez parę godzin, gdyby jednak wcześniej ktoś przyszedł i zaczął zadawać pytania, powie, że niechcący rozlał wodę lub że próbował wyczyścić plamę na podłodze. Kiedy rozwiązał problem brudnego ubrania, poczuł, że głód skręca mu kiszki, że musi natychmiast zaspokoić wilczy apetyt, choćby filiżanką kawy z mlekiem, herbatnikiem czy kromką chleba z masłem. Chleb był suchy i twardy, masła jak na lekarstwo, mleko się skończyło, była tylko kawa, i to pośledniego gatunku, jak to u samotnego mężczyzny, którego żadna kobieta nie pokochała na tyle, żeby dzielić z nim tę norę, tacy mężczyźni, z małymi wyjątkami, o których nie będziemy tu mówić, są na ogół biedni jak mysz kościelna, ciekawe, że nie mówi się, iż ktoś jest biedny jak mysz piekielna, widać w piekle lepiej się myszom powodzi. Mimo skąpego i marnego posiłku pan José poczuł się na siłach, żeby się ogolić, po czym stwierdził, że wygląda znacznie lepiej i nawet powiedział do lustra, Chyba mam mniejszą gorączkę. W tej sytuacji, pomyślał sobie, może należałoby mimo wszystko iść do pracy, byłby to bez wątpienia rozważny i ładny gest, wystarczy, że zrobi parę kroków, wejdzie do Archiwum i po prostu powie, Służba nie drużba, a wtedy kustosz, biorąc pod uwagę jesienny chłód, wybaczy mu, że nie wszedł, jak należało, drzwiami od ulicy i może nawet w jego aktach osobowych odnotuje ten oczywisty dowód hartu ciała i ducha oraz oddania służbie. Jednak nie zrobił tego. Wszystko go bolało, mięśnie, kości, ścięgna, czuł się cały połamany, potłuczony, poturbowany, lecz nie było to bynajmniej związane z jego wspinaczkowymi i przestępczymi wyczynami, od razu bowiem zauważył, że to jakiś inny rodzaj bólu, Po prostu mam grypę, zawyrokował.
Ledwie położył się do łóżka, usłyszał pukanie do drzwi i pomyślał, że to pewnie jakiś kolega traktujący poważnie zasadę miłosierdzia chrześcijańskiego nakazującą chorych odwiedzać i więźniów pocieszać, ale nie, to nie mógł być kolega, gdyż do przerwy obiadowej było jeszcze daleko, a w godzinach pracy nie było miejsca na miłosierne uczynki, Proszę, powiedział, wtedy drzwi otworzyły się i stanął w nich ten sam kierownik, którego poinformował o swojej chorobie, Szef kazał zapytać, czy ma pan w domu jakieś lekarstwo, powinien pan coś zażyć, nim przyjdzie lekarz, Niestety, nie dysponuję żadnym stosownym lekiem, Wobec tego proszę wziąć te pastylki, Bardzo dziękuję, jeśli pan pozwoli, zapłacę później, gdyż wolałbym nie wstawać z łóżka, proszę powiedzieć, ile jestem winien, To polecenie szefa, jemu nie zadaje się takich pytań, Oczywiście, jeszcze raz dziękuję, Byłoby dobrze, gdyby pan od razu wziął jedną pastylkę, co powiedziawszy, kierownik wszedł do pokoju, Naturalnie, dziękuję, bardzo pan łaskaw, odparł pan José, bo i co miał robić, nie mógł przecież powiedzieć, Stać, ani kroku dalej, to prywatne mieszkanie, gdyż, po pierwsze, tak się nie rozmawia z przełożonym, a po wtóre dlatego, że ani tradycja ustna, ani kroniki Archiwum nie wspominają o tym, żeby kiedykolwiek jakiś szef tak dalece troszczył się o zdrowie kancelisty, że przez umyślnego przysłał mu pastylki. Sam kierownik wyglądał na speszonego swoją nową rolą, z własnej woli nigdy by czegoś takiego nie zrobił, jednak nie tracił kontenansu i zachowywał się jak ktoś, kto ma jasno wytyczony cel i doskonale orientuje się w terenie, co jest o tyle zrozumiałe, że przed zmianami urbanistycznymi sam mieszkał w identycznym domku. Pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, była duża wilgotna plama na podłodze, Czy to rury ciekną, zapytał i mało brakowało, a pan José, chcąc uniknąć dodatkowych wyjaśnień, odpowiedziałby twierdząco, doszedł jednak do wniosku, że lepiej podać wcześniej wymyślony powód, czyli napomknąć o własnej niezdarności, lepiej, żeby nie przysłali tu hydraulika, który by potem doniósł szefowi, że rury, choć stare, nie są przyczyną mokrej plamy na podłodze. Rola mimowolnego pielęgniarza nieco złagodziła zwykle surowy wyraz twarzy kierownika, lecz gdy zbliżył się do chorego ze szklanką wody i zauważył leżące na nocnej szafce szkolne karty nieznajomej, natychmiast się nasrożył i przybrał minę osoby niemile zaskoczonej. Pan José od razu zauważył jego reakcję i miał wrażenie, że ziemia się pod nim zatrzęsła. Jego mózg błyskawicznie wysłał mięśniom ręki rozkaz, Schowaj to, idioto, ale natychmiast popłynęły nowe impulsy elektryczne korygujące niemądrą decyzję, a więc i ruch ręki, Nie ruszaj się, udawaj, że nic się nie stało. W rezultacie pan José zaskakująco żwawo, jak na kogoś osłabionego na ciele i umyśle przez ciężką grypę, usiadł na łóżku i jakby chcąc ułatwić kierownikowi spełnienie dobrego uczynku, wyciągnął rękę po tabletkę, wziął ją do ust, popił wodą, żeby jakoś przeszła przez opuchnięte, bolące gardło i korzystając z tego, że blat szafki znajdował się na wysokości materaca, oparł się łokciem na kartach, wysuwając jednocześnie do przodu szeroko rozwartą dłoń, jakby mówił kierownikowi, Stop. Uratowała go fotografia naklejona na szkolną kartę, w zasadniczy sposób odróżniająca ją od kart osobowych w Archiwum, jeszcze tylko tego brakowało, żeby każdy żyjący obywatel dostarczał do Archiwum Głównego co rok nowe zdjęcie, a może nawet co miesiąc, co tydzień, codziennie lub co godzinę, o Boże, ależ ten czas leci, ileż byłoby z tym pracy, ilu nowych kancelistów trzeba by zatrudnić, żeby naklejać jedno zdjęcie na minutę, na sekundę, jakież byłoby zużycie kleju i nożyczek, jak starannie trzeba by dobierać pracowników, żeby wyeliminować marzycieli gotowych w nieskończoność wpatrywać się w jakieś zdjęcie jak sroka w gnat. Kierownik wyglądał jak gradowa chmura, zupełnie jak w owe pechowe dni, kiedy na biurkach piętrzą się stosy papierów i szef go wzywa, żeby zapytać, czy przypadkiem nie zapomniał o swoich obowiązkach. Dzięki fotografii nie pomyślał, że karty leżące na nocnej szafce podwładnego pochodzą z Archiwum Głównego, lecz pośpiech, z jakim pan José je zakrył, udając w dodatku, że robi to niechcący, wydał mu się podejrzany. Już ta mokra plama na podłodze mu się nie podobała, a teraz znów te dziwne karty, nigdy wcześniej takich nie widział, z naklejonym zdjęciem dziecka, jak zdążył zauważyć. Nie mógł ich policzyć, gdyż leżały na kupce, ale na oko było ich co najmniej dziesięć. Dziesięć kart ze zdjęciami dzieci, co one tu robią, to bardzo dziwne, pomyślał zaintrygowany kierownik, a byłby pewnie jeszcze bardziej zaintrygowany, gdyby wiedział, że wszystkie karty dotyczą tej samej osoby i że dwa ostatnie zdjęcia przedstawiają już podlotka o sympatycznej lecz poważnej buzi. Kierownik położył pudełko z pastylkami na nocnej szafce i wyszedł. W drzwiach obejrzał się i zobaczył, że podwładny nadal opiera łokieć na kartach, Muszę porozmawiać z szefem, postanowił. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, pan José jednym ruchem, jakby bał się, że ktoś go złapie na gorącym uczynku, wsunął karty pod materac. Nie było nikogo, kto by mu powiedział, że zrobił to za późno, a on sam wolał o tym nie myśleć.