tego, co jasne i ciemne, proste i zagmatwane, czyste i brudne, zostały przekazane zgodnie z procesami myślowymi zachodzącymi w głowie pana José. Wprawdzie ich wyjaśnienie, a ściślej mówiąc, odtworzenie, trwało może zbyt długo, lecz było to nieuniknione zarówno z racji złożoności istoty i formy wspomnianych czynników, jak i z powodu specyfiki rozumowania naszego kancelisty. Którego czeka teraz ciężka próba. Posuwając się krok za krokiem wąskim korytarzem utworzonym, jak już wspomniano, z jednej strony przez sterty papierów, a z drugiej przez tylną ścianę budynku, pan José powoli zbliża się jednej z bocznych ścian. Obiektywnie rzecz biorąc, trudno uznać za wąski korytarz mający prawie trzy metry szerokości, jednakże biorąc pod uwagę stosunek szerokości do długości, która, przypomnijmy, jest równa długości ściany szczytowej, należałoby zapytać, jak to możliwe, że w tej zamkniętej, dusznej przestrzeni, pan José, który wszak cierpi na pewne zaburzenia natury psychicznej, objawiające się zawrotami głowy i bezsennością, nie dostał jeszcze ostrego ataku klaustrofobii. Być może zawdzięcza to właśnie ciemnościom, które nie pozwalają dojrzeć granic tej przestrzeni, ani bliższych, ani dalszych, a przed sobą widzi jedynie swojską, dodającą otuchy masę papierów. Pan José nigdy jeszcze tak długo tu nie przebywał, zwykle składał tylko dokumenty jakiegoś dokonanego żywota i zaraz wracał w bezpieczne miejsce, czyli do swojego biurka, w dodatku tym razem, od chwili gdy wszedł do archiwum zmarłych, nie może oprzeć się niepokojącemu wrażeniu, że prócz niego ktoś tam jeszcze jest, co tłumaczy sobie niejasnymi obawami przed nieznanym i niewidzialnym, drzemiącymi w każdym, nawet najbardziej odważnym człowieku. Tego, co nazywamy strachem, pan José nie czuł, póki nie doszedł do końca korytarza i stanął przed zamykającą go ścianą. Schylił się, żeby obejrzeć papiery leżące na podłodze, mogły to być przecież dokumenty nieznajomej, rzucone byle jak przez niedbałego urzędnika i nagle, nim zdążył na nie zerknąć, z pana José, pięćdziesięciodwuletniego kancelisty w Archiwum Głównym Akt Stanu Cywilnego, przemienił się w małego chłopca z pierwszej klasy, w dziecko, które nie chce spać, gdyż co noc śni mu się zawsze ten sam koszmarny sen, stoi właśnie w takim kącie, przyparty do muru, a gdzieś hen, daleko, na drugim końcu korytarza leży ukryty w ciemności zwykły, mały kamień. Kamień powoli rośnie, chłopiec nie widzi tego na własne oczy, lecz pamięć o snach mówi mu, że kamień tam jest, że rośnie i porusza się jak żywy, rozlewa się w górę i na boki, wpełza na ściany, sunie w jego stronę, przewalając się, jakby to nie był kamień, lecz błoto, nie błoto, lecz gęsta krew. Dziecko zawsze budziło się z krzykiem, gdy obrzydliwa masa dotykała jego stóp i przerażenie ściskało je za gardło, jednak biedny pan José nie może się obudzić, gdyż to już nie jest jego sen. Skulony pod ścianą, niby przestraszony pies, drżącą ręką kieruje latarkę na drugi koniec korytarza, lecz światło nie sięga tak daleko, zatrzymuje się w połowie drogi, mniej więcej na wysokości przejścia do archiwum żywych. Przychodzi mu na myśl, że szybki bieg uchroniłby go przed zbliżającym się kamieniem, lecz strach ostrzega, Uważaj, skąd możesz wiedzieć, czy kamień nie zaczaił się tam na ciebie, wpadniesz prosto do jaskini lwa. We śnie ruchowi kamienia towarzyszyła dziwna, jakby zrodzona z powietrza muzyka, lecz teraz panuje cisza, głucha, całkowita i tak głęboka, że tonie w niej nawet oddech pana José, podobnie jak w ciemnościach tonie światło latarki. Właśnie utonęło na dobre. Pan José miał wrażenie, że ciemność gwałtownie na niego natarła i przyssała się do twarzy jak cięte bańki. W tej samej chwili skończył się dziecięcy koszmar. Zaiste niezgłębione są tajniki ludzkiej duszy, kiedy bowiem pan José przestał widzieć mury, które go więziły, odebrał to tak, jakby naprawdę przestały istnieć, jakby przestrzeń wokół niego stała się szeroka, wolna, bezkresna, jakby kamienie były jedynie nieruchomym zlepkiem minerałów, jakby błoto powstawało tylko z wody, jakby krew płynęła wyłącznie w jego żyłach. Kiedy koszmar z dzieciństwa ustąpił, ogarnął go paraliżujący strach przed tym, że może umrzeć w tym kącie, wyobraził sobie, że leży martwy wśród papierów zmarłych, podobnie jak niegdyś sobie wyobrażał, że leży martwy na skutek upadku z drabiny, przygnieciony ciemnością i lawiną, która niebawem spadnie z góry, że znajdą go dopiero nazajutrz, Pan José nie przyszedł do pracy, gdzie on się podział, Znajdzie się, i kiedy ktoś pójdzie odnieść kolejne akta, zobaczy go w świetle latarki dużo lepszej niż ta, która zawiodła w chwili, gdy była najbardziej potrzebna. Minęło parę minut, nim w panu José odezwał się głos, który mówił, Człowieku, przecież do tej pory prócz strachu nic złego cię nie spotkało, siedzisz sobie, cały i zdrowy, wprawdzie latarka zgasła, ale po co ci ona, masz przecież sznurek z jednej strony przywiązany do kostki, a z drugiej do biurka szefa, jesteś bezpieczny jak noworodek połączony pępowiną z macicą matki, oczywiście szef to nie matka, lecz tutaj stosunki międzyludzkie są skomplikowane, zrozum, że koszmary z dzieciństwa nigdy się nie urzeczywistniają, a tym bardziej senne marzenia, ta historia z kamieniem była naprawdę straszna, ale pewnie ma jakieś naukowe wytłumaczenie, podobnie jak twoje sny o lataniu, w których rozpościerałeś ręce i szybowałeś raz niżej, raz wyżej nad ogrodami, pamiętasz, to znaczyło, że rośniesz, ten kamień też pewnie coś znaczył, jeśli już trzeba przeżyć jakiś koszmar, to im wcześniej, tym lepiej, poza tym powinieneś przecież wiedzieć, że tu nie ma prawdziwych zmarłych, to makabryczna przesada, żeby mówić o archiwum zmarłych, jeśli papiery, które trzymasz w ręku dotyczą nieznajomej, to są przecież tylko papiery, a nie kości czy gnijące ciało, wszak to w twoim Archiwum Głównym dokonuje się cud przemiany życia i śmierci w papiery, wiem, że chciałeś odnaleźć tę kobietę, ale się spóźniłeś, nawet to ci się nie udało, nie wiedziałeś, czego chcesz, chciałeś i bałeś się, jak to często bywa, mogłeś przecież iść do urzędu skarbowego, jednak nie skorzystałeś z dobrej rady, teraz już po wszystkim, zostaw ją tutaj, jej ostatnia godzina już wybiła, twoja także się zbliża.
Powoli, bardzo ostrożnie, by nie poruszyć chwiejnej ściany wzniesionej z papierów, która była tuż obok, pan José zaczął wstawać. Głos, który przed chwilą do niego przemawiał, znów się odezwał, Człowieku, nie bój się, przecież ciemności, które cię otaczają, wcale nie są gorsze od tych, jakie masz wewnątrz ciała, to są po prostu dwie ciemności oddzielone skórą, założę się, że nigdy o tym nie pomyślałeś, cały czas nosisz w sobie ciemność i wcale cię to nie przeraża, przed chwilą mało brakowało, a zacząłbyś krzyczeć tylko dlatego, że wyobraziłeś sobie jakieś niebezpieczeństwo, że przypomniał ci się koszmarny sen z dziecinnych lat, mój drogi, musisz nauczyć się żyć z zewnętrzną ciemnością, tak jak nauczyłeś się żyć z wewnętrzną, a teraz proszę cię, wstań wreszcie, schowaj latarkę do kieszeni, jest do niczego, schowaj też te papiery, skoro już się uparłeś, żeby je zabrać, włóż je pod marynarkę albo nawet jeszcze lepiej pod koszulę, chwyć mocno za sznurek, zwijaj go w miarę posuwania się, żeby ci się nie zaplątał wokół nóg i ruszaj naprzód, nie bądź tchórzem, bo to najgorsze ze wszystkiego. Ocierając się lekko ramieniem o papierową ścianę, pan José zrobił nieśmiało dwa kroki. Ciemności rozstąpiły się niczym czarna woda i natychmiast się za nim zamknęły, zrobił kolejny krok, potem jeszcze jeden i już miał zwinięte pięć metrów sznurka, szkoda, że nie ma trzeciej ręki, którą mógłby badać powietrze przed sobą, ale jest na to rada, wystarczy wyciągnąć przed siebie obydwie ręce służące mu za motowidło, czyli tę, która zwija, i tę, na którą zwija sznurek. Przez całą drogę powoli spadały mu na głowę papiery, jeden, drugi, trzeci, jakby ktoś rzucał je na pożegnanie. Kiedy wreszcie dotarł do biurka szefa, zanim odwiązał sznurek, wyjął spod koszuli teczkę, którą podniósł z ziemi i kiedy zobaczył, że są to akta nieznajomej, poczuł tak silne wzruszenie, że nie usłyszał trzaśnięcia drzwiami, jakby ktoś właśnie wyszedł z Archiwum.
*
O tym, że czas psychiczny różni się od czasu matematycznego, podobnie jak o paru innych mniej lub bardziej pożytecznych rzeczach, pan José wie przede wszystkim z własnego doświadczenia, gdyż to, że jest zwykłym kancelistą, wcale nie znaczy, że jego życie ogranicza się wyłącznie do obserwacji życia innych, poza tym pewne informacje na ten temat zaczerpnął również z czasopism i książek popularnonaukowych, uważanych za godne zaufania lub jak kto woli, wiarygodne, a ponadto z paru utworów literackich z gatunku lżejszej prozy introspekcyjnej, gdzie ten problem również występuje. Jednakże dopiero w chwili, gdy spoglądając kolejny raz na datę śmierci nieznajomej i usiłując umiejscowić ją w czasie, który upłynął od chwili, kiedy zaczął jej szukać, po raz pierwszy odczuł realną niemożność mierzenia tego, co można by nazwać czasem duchowym, a odczucie to było tak przejmujące, obiektywne i namacalne jak nagły skurcz mięśni. Na pytanie, Co robiłeś tego dnia, pan José-kancelista zajrzałby do kalendarza i stwierdził, że był nieobecny w pracy z powodu choroby, toteż od razu by odparł, Tego dnia leżałem w łóżku, nie poszedłem do pracy, gdyż miałem grypę, gdyby jednak inaczej postawić to pytanie, A jak ta data ma się do twojej działalności detektywistycznej, musiałby wpierw zajrzeć do notatnika, który trzyma pod materacem, i dopiero wówczas by powiedział, Stało się to dwa dni po włamaniu do szkoły. Jeśli przyjąć, że data zgonu wpisana w karcie opatrzonej nazwiskiem nieznajomej jest zgodna z prawdą, to istotnie umarła dwa dni po tym godnym pożałowania incydencie, który z uczciwego do tej pory pana José zrobił przestępcę, jednakże te krzyżujące się potwierdzenia kancelisty i detektywa, pozornie wystarczające, żeby zgrać czas psychiczny detektywa z czasem matematycznym kancelisty, ani jednemu, ani drugiemu nie wystarczają, żeby pozbyć się wrażenia przyprawiającej o zawrót głowy dezorientacji. Pan José bynajmniej nie stoi na szczycie niebotycznej drabiny, patrząc w dół na coraz bardziej zwężające się stopnie, przy samej ziemi zredukowane do maleńkiego punktu, a mimo to ma wrażenie, że w czasie ostatnich dni, w czasie psychicznym czy subiektywnym, nie zaś w rzeczywistym czy matematycznym, jego ciało zatraciło poczucie swojej jednolitości i spójności, że w miarę mijających chwil dzieliło się na kawałki, kurczyło i rozszerzało. To jakiś absurd, obruszył się na siebie pan José, doba ma dwadzieścia cztery godziny, odkąd tak zostało ustalone, godzina ma i zawsze miała sześćdziesiąt minut, a minuta sześćdziesiąt sekund, jeśli zegar się śpieszy lub spóźnia, to nie z winy czasu, lecz mechanizmu, chyba więc mam zepsutą sprężynę. Ta myśl sprawiła, że blado się uśmiechnął, Jeśli, jak mi się wydaje, nie chodzi tu o zakłócenia w mechanizmie czasu rzeczywistego, lecz w zegarze psychicznym, który go odmierza, to powinienem iść do psychologa, żeby mi naprawił balans. Znów się uśmiechnął, lecz zaraz spoważniał. Można ten problem rozwiązać dużo prościej, a właściwie już został rozwiązany przez matkę naturę, ta kobieta umarła, nie ma tu już nic do zrobienia, mogę sobie zatrzymać akta i kartę jako namacalny dowód tej przygody, z punktu widzenia Archiwum Głównego to będzie tak, jakby się wcale nie urodziła, prawdopodobnie nikt nie będzie szukać tych papierów, mogę też położyć je gdziekolwiek w archiwum zmarłych, choćby przy samym wejściu, wśród najstarszych akt, to przecież bez znaczenia, z każdym z nas jest tak samo, rodzi się i umiera, kogo to obchodzi, kim się było, rodzice, jeśli ją kochali, przez jakiś czas będą ją opłakiwać, stopniowo coraz mniej, aż wreszcie przestaną, tak to już jest, mężczyźnie, z którym się rozwiodła, jest to obojętne, może ostatnio była z kimś związana, może mieszkali razem, może mieli się pobrać, lecz to należy do przyszłości, która nigdy się nie spełni, doprawdy, nie ma na świecie osoby, którą mogłaby zainteresować niezwykła sprawa nieznajomej. Pan José miał przed sobą kartę, akta i trzynaście szkolnych fiszek, na wszystkich trzynastu to samo nazwisko, dwanaście różnych zdjęć tej samej twarzy, jako że jedno się powtarza, lecz te wszystkie twarze już dawno umarły, jeszcze przed śmiercią kobiety, którą potem stała się dziewczynka, stare fotografie są bardzo zwodnicze, dają nam złudzenie, że jesteśmy na nich żywi, a to nieprawda, osoba, na którą patrzymy, już nie istnieje i gdyby ona sama mogła nas zobaczyć, to też by siebie w nas nie rozpoznała i spytałaby, Kto to przygląda mi się z taką smutną miną. Nagle przypomniał sobie, że ma jeszcze jedno zdjęcie, które dostał od starszej pani z parteru. W ten sposób niespodziewanie znalazł odpowiedź na pytanie, kogo mogłaby zainteresować niezwykła sprawa nieznajomej.