Pan José przestał pisać, odłożył ołówek, skrupulatnie schował do zeszytu szkolne karty nieznajomej, które jednak wcześniej zapomniał schować, zeszyt zaś wsunął głęboko między siennik i materac. Odgrzał resztę gulaszu z wczorajszego obiadu i zaczął jeść. Panowała głęboka cisza, trzeba się było dobrze wsłuchać, żeby wyłowić odgłos nielicznych samochodów poruszających się po mieście. Znacznie lepiej słyszalny był przytłumiony szum, raz głośniejszy, raz cichszy, jakby jakiegoś dalekiego miecha, do którego pan José był przyzwyczajony, był to bowiem oddech Archiwum Głównego. Pan José położył się do łóżka, lecz nie mógł zasnąć. Myślał o wydarzeniach minionego dnia, o przykrej niespodziance, jaką sprawił mu widok szefa wchodzącego do Archiwum po godzinach pracy, o burzliwej rozmowie ze starszą panią z parteru, której treść wiernie przekazał w notatniku, choć nieco mniej wiernie oddał jej formę, co należy zrozumieć i wybaczyć, jako że pamięć, która jest drażliwa i nie lubi, jak się jej wytyka błędy, ma tendencję do wypełniania luk własnymi wytworami, oczywiście fałszywymi, lecz zbliżonymi do tych, o których zachowała mgliste, nieuchwytne jak cień wspomnienie. Pan José miał wrażenie, że ciągle nie może wyciągnąć żadnego logicznego wniosku z tego, co zaszło, że musi podjąć jakąś decyzję, chyba że jego pożegnalne słowa, Zastanowię się, były li tylko czczą obietnicą, grzecznościowym frazesem, którego nie należy traktować poważnie. Gdy rozpaczliwe starał się zasnąć, nagle, gdzieś w głębi duszy, niczym nowa nić Ariadny, pojawiła się upragniona decyzja, W sobotę pójdę na cmentarz, powiedział głośno. Był tak podekscytowany, że nagle usiadł na łóżku, ale wnet odezwał się głos rozsądku, Skoro zdecydowałeś, co robić, kładź się i śpij, nie bądź dzieckiem, chyba nie zamierzasz w środku nocy przeskakiwać przez cmentarny mur, oczywiście ta uwaga była mocno przesadzona. Pan José posłusznie się położył, przykrył się po same uszy i nie zamykając jeszcze oczu, pomyślał, Nie zdołam zasnąć. Za chwilę już spał.
Obudził się późno, prawie w chwili otwarcia Archiwum, nie zdążył nawet się ogolić, ubrał się w biegu i pognał jak szalony, zupełnie niestosownie do swojego wieku i kondycji. Wszyscy urzędnicy, poczynając od siedmiu kancelistów, a kończąc na dwóch kierownikach, siedzieli przy biurkach z oczami utkwionymi w ścienny zegar, czekając, aż dłuższa wskazówka znajdzie się równo na dwunastce. Pan José skierował się do siedzącego obok referenta, przed którym w pierwszej kolejności powinien się wytłumaczyć, Przepraszam za spóźnienie, źle dziś spałem, powiedział, choć wieloletnie doświadczenie nauczyło go, że takie usprawiedliwienie na nic się nie zda, Proszę siadać, rzucił sucho referent. W chwili gdy wskazówka znalazła się we wspomnianym punkcie, co oznaczało koniec oczekiwania i rozpoczęcie pracy, pan José, potykając się o nie zawiązane sznurowadła, był jeszcze w drodze do swojego biurka, czemu referent chłodno się przyglądał, a następnie odnotował ten niezwykły fakt w swoim terminarzu. Kustosz zjawił się ponad pół godziny później. Wszedł ze skupioną, prawie posępną miną, co zaniepokoiło urzędników, na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że i on źle spał, choć jak zwykle wyglądał nienagannie, był starannie ogolony i uczesany, a na garniturze nie było najmniejszego zagniecenia. Na chwilę zatrzymał się przy biurku pana José i popatrzył nań surowo, w milczeniu. Pan José czuł się zakłopotany i instynktownie, męskim zwyczajem, miał już ochotę podnieść rękę i potrzeć brodę, żeby sprawdzić, czy urosła, lecz zatrzymał ją w połowie drogi, jakby w ten sposób chciał zatuszować to, co wszyscy jasno widzieli, a mianowicie niewybaczalnie niechlujny wygląd. Nie ominie go nagana, pomyśleli koledzy. Kustosz podszedł do swojego biurka, usiadł i wezwał obydwu kierowników. W powszechnym odczuciu oznaczało to, że pan José znalazł się w poważnych tarapatach i że szef wezwał obydwu zastępców w celu zasięgnięcia opinii w kwestii dotkliwej kary, którą chciał wymierzyć. Tym razem stracił cierpliwość, myśleli z radością kanceliści, których ostatnio oburzały względy, jakimi szef niezasłużenie darzył pana José, Wreszcie miarka się przebrała, zawyrokowali w duchu. Niebawem jednak doszli do wniosku, że nie tu jest pies pogrzebany.
W chwili gdy jeden z kierowników nakazywał wszystkim referentom i kancelistom, aby odwrócili się w stronę szefa, drugi obszedł barierkę, zamknął drzwi wejściowe i umieścił na nich wywieszkę, Chwilowo zamknięte z przyczyn urzędowych. Co to może być, zastanawiali się wszyscy, łącznie z kierownikami, którzy wiedzieli niewiele więcej niż inni, gdyż szef poinformował ich jedynie, że wygłosi przemówienie. Kustosz powiedział najpierw, Siadajcie. Kierownicy powtórzyli ten rozkaz referentom, a ci z kolei kancelistom, w wyniku czego rozległ się hałas krzeseł ustawianych tyłem do biurek, jednak nie trwało to długo i już po chwili w Archiwum zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nie słychać było nawet brzęczenia much, choć wiadomo że tam były, niektóre ukryte w bezpiecznych miejscach, inne zaś dogorywające pod sufitem w brudnych pajęczynach. Kustosz powoli wstał, równie powoli przesunął wzrokiem kolejno po wszystkich pracownikach, jak by widział ich pierwszy raz w życiu lub jakby próbował sobie przypomnieć ich twarze po długiej nieobecności i wprawdzie nie miał już posępnej miny, ale wyglądał, jakby nękało go jakieś moralne cierpienie. Potem przemówił, Panowie, jako szef Archiwum Głównego, ostatni z historycznej dynastii piastujących tę zaszczytną funkcję, ustanowioną w chwili, gdy do naszego Archiwum trafił najstarszy z istniejących dokumentów, działając w ramach posiadanych kompetencji i idąc za przykładem moich poprzedników, zawsze sam przestrzegałem i wymagałem skrupulatnego przestrzegania pisanych praw, które regulują funkcjonowanie naszej służby, nie tylko nie zapominając o tradycji, lecz wręcz przeciwnie, mając ją bezustannie na uwadze. Zdaję sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniają i że zachodzi też konieczność aktualizacji środków i procesów w życiu społecznym, lecz zarazem rozumiem, podobnie jak rozumieli to ci, którzy przede mną kierowali tutejszym Archiwum, że utrzymanie ducha, by tak rzec, ducha ciągłości i organicznej samoświadomości musi być sprawą pierwszoplanową, w przeciwnym razie na naszych oczach legnie w gruzach ład moralny, który – jako pierwsi i ostatni depozytariusze życia i śmierci – ciągle tutaj reprezentujemy. Nie brak pewnie ludzi, którzy krytykują Archiwum Główne za to, że nie mamy choćby jednej maszyny do pisania, nie mówiąc już o bardziej nowoczesnych urządzeniach, jak również za to, że szafy i regały nadal są z naturalnego drewna, a urzędnicy nadal maczają stalówki w atramencie i używają bibuły, nie brak pewnie też i takich, którzy uważają nas za śmieszny relikt przeszłości i domagają się od rządu szybkiego wprowadzenia u nas najnowszej technologii, o ile jednak prawdą jest, że prawa i regulaminy w każdej chwili mogą być zmieniane i zastępowane innymi, o tyle tradycji nie można zmienić, gdyż ze swej natury jest ona niezmienna, zarówno w wymiarze całościowym, jak i pod względem sensu. Nikt nie cofnie się w czasie, żeby zmienić tradycję, która z czasem się zrodziła, którą czas wzbogacał i podtrzymywał. Nikt nam nie powie, że istniejące nie istniało, nikt nie odważy się twierdzić jak dziecko, że to, co się zdarzyło, nie zdarzyło się. A jeśli nawet, to niepotrzebnie traci czas. Na tym właśnie zasadzają się nasze racje i nasza siła, to nasz bastion, który do dziś pozwolił chronić naszą tożsamość i autonomię. Zawsze tak było. I nadal tak będzie, chyba że nowe przemyślenia wskażą nam nowe drogi.
Do tej chwili w przemówieniu szefa nie było żadnych nowinek, choć trzeba przyznać, że po raz pierwszy w Archiwum Głównym można było usłyszeć coś w rodzaju uroczystej deklaracji pryncypiów. Ujednolicona mentalność urzędników tworzyła się przede wszystkim w praktyce, podczas pracy, która dawniej była surowo i precyzyjnie kontrolowana, lecz ostatnimi czasy, być może z racji historycznego zmęczenia instytucji, młodzi pracownicy zaczęli sobie pozwalać na znaną nam już, notoryczną opieszałość, nie do przyjęcia nawet przy najbardziej pobłażliwym podejściu do sprawy. Większość szablonowo myślących urzędników sądziła, że właśnie ten problem będzie głównym tematem nieoczekiwanego przemówienia, lecz niebawem okazało się, że się mylą. Nawiasem mówiąc, gdyby zwrócili baczniejszą uwagę na zachowanie kustosza, od razu by pojęli, że nie chodzi mu o sprawy dyscyplinarne, gdyż w takim wypadku każde jego słowo byłoby niczym smagnięcie biczem, a na twarzy malowałaby się pogardliwa obojętność. Tym razem jednak kustosz zachowywał się inaczej, wyglądał jak człowiek, który do tej pory zawsze zwyciężał i nagle, po raz pierwszy w życiu stanął wobec czegoś przekraczającego jego siły. Mylili się również kierownicy oraz ci, którzy z ostatniego zdania kustosza wnioskowali, że przemówienie jest zapowiedzią natychmiastowego wprowadzenia usprawnień technicznych, na zewnątrz będących już chlebem powszednim. Kustosz mówił dalej, Nie wyobrażajcie sobie jednak, że powyższe refleksje są zapowiedzią otwarcia naszych podwoi dla nowoczesnych wynalazków, gdyż to nie wymaga żadnych refleksji, wystarczy wezwać odpowiedniego specjalistę i w ciągu doby mielibyśmy pełno najróżniejszych maszynerii. Choć niełatwo mi o tym mówić, muszę wyznać, że moje refleksje, które być może wydadzą wam się szokujące, dotyczą fundamentalnej i uświęconej tradycją kwestii podziału na żywych i zmarłych, umieszczanych w różnych archiwach i w różnych częściach budynku. Dał się słyszeć lekki szmer, jakby myśli zdumionych urzędników stały się słyszalne, nie mogło to być nic innego, gdyż z pewnością żaden z nich nie pisnął nawet słowa. Rozumiem wasze poruszenie, mówił dalej kustosz, gdyż ja sam poczułem się niemal winny herezji, gdy o tym pomyślałem, a nawet więcej, miałem wrażenie, jakbym zbezcześcił pamięć tych wszystkich, którzy przede mną piastowali funkcję kustosza oraz wszystkich tych, którzy pracowali na waszych stanowiskach, lecz porażająca oczywistość tej sprawy skłoniła mnie do sprzeniewierzenia się głęboko zakorzenionej tradycji, którą przez całe życie uważałem za nienaruszalną. Wnioski, do których doszedłem, nie są ani sprawą przypadku, ani nagłego olśnienia. Po dwakroć w czasie piastowania swojej funkcji otrzymałem sygnały ostrzegawcze, do których początkowo nie przywiązałem większej wagi i potraktowałem je w sposób, który dziś określiłbym jako prymitywny, dopiero teraz rozumiem, że służyły one przygotowaniu mnie do tego, żebym właściwie zrozumiał trzeci, niedawny sygnał, o którym z przyczyn, które wolę przemilczeć, nie będę tym razem mówić. Pierwszym sygnałem była propozycja jednego z obecnych tu kierowników, aby dokumentacje zmarłych układać w odwrotnym porządku, im starsze dokumenty, tym głębiej, a im nowsze, tym bliżej. Ogrom pracy związany z jej realizacją i szczupłość kadry czyniły tę propozycję niewykonalną. Wspomniany kierownik pokraśniał z zadowolenia, spojrzał do tyłu, żeby pokazać się kolegom, po czym znów zwrócił się twarzą do kustosza i lekko skinął głową, jakby mówiąc, No proszę, warto czasem posłuchać innych. Kustosz mówił dalej, Nie dostrzegłem wówczas, że za pomysłem, który wydał mi się absurdalny i istotnie taki był z operacyjnego punktu widzenia, krył się iście rewolucyjny zamysł, wprawdzie nieświadomy, tym niemniej słuszny. Oczywiście po kierowniku nie należy się niczego więcej spodziewać, lecz ja, jako kustosz, miałem obowiązek, zarówno z racji swojej funkcji, jak i doświadczenia, dostrzec ukryty sens tego pozornie błahego pomysłu. Tym razem kierownik nie spojrzał do tyłu i jeśli nawet poczerwieniał ze wstydu, nikt tego nie zauważył, gdyż miał spuszczoną głowę. Kustosz zrobił krótką przerwę, głęboko westchnął i ciągnął dalej. Drugi przypadek to sprawa owego znawcy heraldyki, który zaginął w archiwum zmarłych i odnalazł się ledwie żywy po tygodniu, kiedy już straciliśmy wszelką nadzieję. Z uwagi na pospolity charakter zdarzenia, sądzę bowiem, że nie ma człowieka, który choćby raz w życiu gdzieś się nie zgubił, poczyniłem odpowiednie kroki, wydając polecenie służbowe odnośnie obowiązkowego używania nici Ariadny, by użyć tego klasycznego, a zarazem ironicznego określenia w stosunku do sznurka, który trzymam w biurku. O słuszności tej decyzji świadczy fakt, że od tamtej pory nic takiego ani podobnego się nie zdarzyło. Można by zapytać, jakież to wnioski mogłem wysnuć z historii zaginionego heraldyka, na co odpowiem z całą pokorą, że gdyby pewne niedawne fakty nie pobudziły mnie do nowych przemyśleń, nigdy bym nie pojął, że rozdzielanie żywych i umarłych jest absurdem do kwadratu. Po pierwsze, jest to absurdalne z punktu widzenia archiwistyki, zważywszy na to, że najłatwiej byłoby dotrzeć do zmarłych, gdyby byli razem z żywymi, ponieważ tych ostatnich, z racji tego, że są żywi, ciągle mamy przed oczami, po wtóre jest to absurdalne także z punktu widzenia pamięci, gdyż jeśli zmarli nie są wśród żywych, wcześniej czy później się o nich zapomina, a wówczas trzeba, przepraszam za wyrażenie, nieźle się nagimnastykować, żeby któregoś z nich odnaleźć, gdy zajdzie taka potrzeba, która wcześniej czy później się pojawia. Myślę, że dla wszystkich, którzy mnie słuchają, bez względu na stanowisko, jest całkowicie jasne, że to, co mówię odnosi się wyłącznie do Archiwum Głównego i nie ma żadnego związku ze światem zewnętrznym, gdzie przez wzgląd na zdrowie fizyczne i psychiczne istnieje zwyczaj grzebania zmarłych. Ośmielam się jednak twierdzić, że my, którzy tu, w Archiwum Głównym Akt Stanu Cywilnego wypisujemy i gromadzimy papiery żywych i umarłych, właśnie z uwagi na zdrowie fizyczne i psychiczne powinniśmy utworzyć jedno wielkie archiwum, nazwane po prostu historycznym, w którym żywi i martwi byliby nierozłączni, skoro już w świecie zewnętrznym prawo, obyczaj i strach na to nie pozwalają. Wydam zatem polecenie służbowe nakazujące co następuje, po pierwsze, poczynając od dnia dzisiejszego zmarli pozostają na tym samym miejscu, gdzie byli za życia, po drugie, teczka po teczce, dokument po dokumencie, od najświeższych po najdawniejsze, czyli wszystkie akta dotyczące przeszłości będą stopniowo włączane do archiwum, które dla wszystkich stanie się teraźniejszym. Wiem, że jest to praca na dziesiątki lat, którą po naszej śmierci będą kontynuować następne pokolenia, aż do chwili, gdy papiery ostatniego zmarłego, rozsypujące się, pogryzione przez mole, pokryte pyłem stuleci wrócą do świata, z którego na skutek ostatecznego i zbędnego gwałtu zostały usunięte. Podobnie jak definitywna śmierć jest wynikiem woli zapomnienia, wola pamiętania może zapewnić życiu wieczne trwanie. Gdybym zechciał zasięgać waszej opinii, być może wysunęlibyście pozornie ważki argument, że takie trwanie na nic się nie zda tym, którzy umarli. Taki argument może wysunąć jedynie ktoś, kto widzi tylko czubek swego nosa. Gdybym coś takiego usłyszał i gdybym uznał za stosowne odpowiedzieć, wyjaśniłbym wam, że cały czas mówię wyłącznie o życiu, nie o śmierci, i jeśli do tej pory tego nie pojęliście, to znaczy, że w ogóle nie jesteście w stanie czegokolwiek zrozumieć. Ta sarkastyczna uwaga była wstrząsem dla słuchaczy, do tej chwili traktujących słowa szefa z najwyższą rewerencją. Kustosz na powrót stał się szefem, którego dobrze znali, wyniosłym, ironicznym, bezwzględnym w sądach i egzekwowaniu dyscypliny, co jasno potwierdził dalszy ciąg jego wypowiedzi, Muszę wam jeszcze powiedzieć, wyłącznie w waszym interesie, że byłby to z waszej strony kardynalny błąd, gdybyście moje szczere i płynące z serca słowa wzięli za przejaw osobistej słabości lub obniżenia oficjalnego autorytetu. Jeśli nie ograniczyłem się do wydania polecenia połączenia archiwów, bez żadnych wyjaśnień, do czego mam prawo, to tylko dlatego, że chciałem, byście zrozumieli głębokie przyczyny tej decyzji i byście tę pracę wykonywali w poczuciu tworzenia czegoś nowego, a nie z biurokratyczną obojętnością urzędnika, któremu polecono przenosić papiery. Nadal obowiązuje ta sama dyscyplina, żadnej nieuwagi, żadnego roztargnienia, ani słowa bezpośrednio nie związanego z pracą, żadnych spóźnień, żadnego rozluźnienia obyczajów, tak w zachowaniu, jak i w wyglądzie. Z pewnością pije do mnie, pomyślał pan José, bo się nie ogoliłem, jednak się tym nie przejął w nadziei, że na tej aluzji się skończy, tak czy inaczej schylił głowę, niczym uczeń, który nie odrobił lekcji i chce uniknąć wywołania do tablicy. Wyglądało na to, że przemówienie dobiegło końca, ale nikt się nie ruszał, gdyż należało czekać na polecenie powrotu do pracy, toteż wszyscy się przestraszyli, gdy znienacka kustosz głośno i ostro zawołał, Panie José. Wezwany zerwał się na równe nogi, O co mu chodzi, groźna mina kustosza zdawała się mówić, że przyczyną nagłego wezwania nie może być nie ogolona broda, toteż w ogarniętej paniką głowie pana José jakiś przerażony głos krzyczał, To musi być coś znacznie poważniejszego niż zwykła nagana, kustosz tymczasem szedł w jego stronę, a kiedy przed nim stanął, pan José, wstrzymując oddech, czekał na jego pierwsze słowo jak skazaniec na ostrze gilotyny, szarpnięcie sznura lub salwę plutonu egzekucyjnego, szef zaś powiedział, Pańska broda, po czym odwrócił się na pięcie i dał znak do rozpoczęcia pracy. Na jego twarzy malowała się jakaś ulga, jakiś dziwny spokój, jakby również on sam dotarł do kresu jakiejś podróży. Nikt nie podzieli się z panem José tymi wrażeniami, po pierwsze, żeby nie podsycać jego skłonności do fantazjowania, po wtóre dlatego, że rozkaz był jasny, Ani słowa nie związanego bezpośrednio z pracą.