Gdy wreszcie dotarł do kwatery samobójców, zapadła szarówka. W pierwszej chwili pomyślał, że pomylił drogę albo że mapa jest niedokładna, gdyż miał przed sobą rozległy zagajnik lub raczej las i gdyby nie słabo widoczne nagrobki, łatwo mógłby wziąć mogiły rozsiane miedzy drzewami za kępy zarośli. Nie widział strumienia, lecz słyszał cichy szmer wody płynącej po kamieniach, a kryształowozielone powietrze było bardziej, niż to zwykle bywa o zmierzchu, przesycone wilgocią. Nieznajoma została pochowana przed kilkoma dniami, a zatem jej grób powinien znajdować się na skraju kwatery, problem tylko na którym. Chcąc uniknąć błądzenia po lesie, pan José postanowił iść wzdłuż strumienia aż do ostatnich grobów. Gdy wszedł między drzewa, otoczył go mrok, jakby nagle zapadła noc. Ta cisza, te groby i ten las powinny budzić we mnie strach, szepnął pan José, a jednak jestem spokojny, jakbym był u siebie w domu, jedyne, co mi dokucza, to nogi obolałe od długiego marszu, a oto strumyk, gdybym się bał, mógłbym teraz zdjąć buty, zawiesić je na szyi, podwinąć spodnie, woda nie powinna mi sięgać wyżej kolan, przejść na drugą stronę i wkrótce znalazłbym się po drugiej stronie, wśród żywych ludzi, wśród świateł, które właśnie się zapaliły. Po półgodzinnym marszu, gdy zza horyzontu wychylał się prawie okrągły księżyc, pan José dotarł na skraj cmentarza. Znajdujące się tam groby nie miały jeszcze ani kamiennych płyt z wyrytymi nazwiskami, ani ozdobnych rzeźb i jedyną rzeczą, jaka je odróżniała, były zatknięte w szczycie czarne tabliczki z białymi numerami, które w mroku sprawiały wrażenie zamarłych w powietrzu białych motyli. Księżycowa poświata stopniowo rozlała się po lesie, wciskając się powoli między drzewa niczym dobra, oswojona z miejscem zjawa. Na jednej z polanek pan José znalazł to, czego szukał. Nie musiał wyciągać z kieszeni kartki, którą dostał w administracji Cmentarza, nie starał się też wcześniej zapamiętać wypisanego na niej numeru, a mimo to od razu wiedział, że to właśnie ten, który świeci w mroku, jakby był malowany fosforyzującą farbą. Jest tutaj, powiedział.
*
W nocy panu José dokuczał chłód. W chwili gdy wypowiedział bezsensowne i zbędne słowa, Jest tutaj, jednocześnie uświadomił sobie, że zupełnie nie wie, co dalej robić. Nie ulegało wątpliwości, że po wielu trudach udało mu się wreszcie odnaleźć nieznajomą, a właściwie miejsce jej wiecznego spoczynku, siedem piędzi pod ziemią, która jeszcze jego samego nosi i pomyślał, że w takim miejscu i o takiej porze powinien się bać, że dreszczem strachu powinny przejmować go szumiące drzewa, błądząca między nimi księżycowa poświata, szczególnie zaś to osobliwe zgromadzenie samobójców, ta koncentracja zdławionych głosów, które lada moment mogły się rozkrzyczeć, Odeszliśmy, nim wybiła nasza godzina, jesteśmy tu z własnej woli, jednak zamiast strachu odczuwał coś w rodzaju niepewności i wahania, jakby świadomość tego, że wszystko skończone, wcale nie oznaczała końca poszukiwań, jakby przyjście tutaj było odwiedzinami w kolejnym miejscu, bynajmniej nie ważniejszym niż dom starszej pani z parteru, szkoła, gdzie próbował się czegoś dowiedzieć, czy też archiwum zmarłych. To wrażenie było tak silne, że w końcu, jakby tłumacząc się przed samym sobą, wyszeptał, Ona nie żyje, nic więcej nie mogę zrobić, na śmierć nie ma rady. Wielogodzinna wędrówka przez Cmentarz Główny była dla niego zarazem wędrówką przez czasy i epoki, dynastie i królestwa, imperia i republiki, wojny i zarazy. W czasie, który upłynął między pierwszą bolesną agonią w dziejach ludzkości a samobójczą śmiercią nieznajomej kobiety, zmarły nieprzebrane rzesze ludzi, tak więc pan José nie powinien mieć wątpliwości co do tego, że na śmierć nie ma rady. Droga, którą przemierzył, była usłana zmarłymi, a przecież żaden z nich nie powstał na odgłos jego kroków, nie poprosił, żeby mu pomóc pozbierać obrócone w proch ciało i połączyć je z rozsypanym szkieletem, żaden nie poprosił, Tchnij we mnie życie, oni bowiem, podobnie zresztą jak i my, dobrze wiedzą, że na śmierć nie ma rady, ale skoro tak jest, to czemu pana José coś dławi w gardle, czemu czuje się nieswojo, jakby stchórzył, jakby tylko połowicznie coś załatwił i teraz nie wie, jak z honorem z tego wybrnąć. Po drugiej stronie strumienia widać domy z oświetlonymi oknami, mętne światła podmiejskich latarni i od czasu do czasu ruchome błyski jadących drogą samochodów. Nieco dalej, jakieś trzydzieści metrów od pana José znajduje się mostek łączący brzegi strumienia, jeśli więc zechce przejść na drugą stronę, nie będzie musiał zdejmować butów i podwijać spodni. W innej sytuacji dawno by to zrobił, gdyż, jak wiemy, nie jest człowiekiem zbyt odważnym, teraz jednak będzie musiał zebrać się na odwagę, gdyż sytuacja jest, jaka jest, tu już nie chodzi o odwagę lub strach, lecz o śmierć i życie, dlatego też zamiast ruszyć na drugą stronę, pan José usiadł pod drzewem, w zacisznym wnętrzu rozłupanego pnia i postanowił spędzić noc u stóp grobu, nie bacząc na swoje lęki, na wędrujące księżycowe cienie, na przejmujące zawodzenie wiatru i na chłód płynący z nieba, który nad ranem stanie się jeszcze bardziej dotkliwy z racji chłodu bijącego od ziemi. Podniósł kołnierz marynarki, skulił się, skrzyżował ręce na piersi, dłonie schował pod pachy i był gotów wytrwać tak do samego rana. Już doskwierał mu głód, ale się tym nie przejmował, jeszcze nikt nie umarł z powodu długiej przerwy między posiłkami, chyba że spóźniony posiłek zostanie podany tak późno, że już na nic się nie zda. Pan José zastanawia się, czy rzeczywiście już wszystko skończone, czy mógłby jeszcze zrobić coś, o czym zapomniał lub może przeoczył coś istotnego, co wreszcie nadałoby sens tej dziwnej przygodzie, która spotkała go przez przypadek. W tylu miejscach poszukiwał nieznajomej i wreszcie znalazł ją tutaj, pod tym kopczykiem, który niebawem zarośnie chwastami, jeżeli w porę nie zjawi się kamieniarz, żeby go spłaszczyć i przykryć marmurową płytą z wyrytym imieniem, nazwiskiem oraz datami, pierwszą i ostatnią, choć nie jest wykluczone, że na życzenie rodziny grób zostanie tylko obmurowany, a w środku będzie rosła ozdobna trawa. To drugie rozwiązanie jest korzystniejsze z dwóch powodów, po pierwsze mniej kosztuje, a po drugie grób będzie służyć za siedlisko naziemnym owadom. Tak więc nieznajoma jest tutaj, jej ziemska droga dobiegła końca, doszła, dokąd miała dojść, zatrzymała się, gdzie chciała i koniec. A mimo to pan José nie może uwolnić się od natrętnej myśli, że właśnie do niego należy ostatni, rozstrzygający ruch jedynym pionkiem, jaki został na szachownicy, ruch, który zadecyduje o tym, czy cała gra nabierze rzeczywistego sensu, czy też na wieki zostanie nie rozstrzygnięta. Pan José jeszcze nie wie, jakie ma być to magiczne posunięcie i bynajmniej nie dlatego postanowił spędzić tu noc, że spodziewa się poznać ten sekret z poszeptów ciszy lub rysunku księżycowych światłocieni między drzewami, po prostu poczuł się jak ktoś, kto wszedł na szczyt góry, żeby zobaczyć krajobraz po tamtej stronie i nie mogąc nasycić oczu zachwycającym przestworzem, zwleka z zejściem w doliny.