— Lilienkamp? — wykrzyknął Piemur, a Jancis mu zawtórowała: — Lilcamp?
— Kto to był Joel Liliencamp? — spytał Piemur Siwspa.
— Oficer zaopatrzeniowy ekspedycji: osoba, która zmagazynowała tak wiele rzeczy w Jaskiniach Katarzyny.
— Jayge musi być jego potomkiem! — gorączkował się Piemur, ale zaraz przeprosił za przerywanie rozmowy.
— Te dwa duże polimeryzujące urządzenia nie zostały oznaczone jako zapakowane w celu długiego przechowywania. Dlatego zapewne uległy zniszczeniu i nie będą działać. Ale mogą być użyte jako wzory. Mistrzu Hamianie, rekonstruując je, wiele się nauczysz. Będziesz też musiał wykonać wiele doświadczeń chemicznych i fizycznych.
Hamian radośnie się uśmiechnął.
— Z przyjemnością, Mistrzu Siwsp, z przyjemnością. — Zatarł z zapałem swoje wielkie, pełne stwardnień dłonie. — Kiedy mogę zacząć?
— Najpierw trzeba odnaleźć w jaskini prototypy. — Na ekranie Siwspa ukazały się obrazy dwóch grubych sześcianów z wieloma dziwnymi wypustkami. — Właśnie tego musisz szukać, ale uprzedzam cię, że te urządzenia są ciężkie i nieporęczne.
— Przenosiłem dziwniejsze i cięższe przedmioty, Mistrzu Siwsp. Z otworu drukarki wysunęła się kartka z rysunkiem niezbędnych przedmiotów, i Piemur wręczył ją kowalowi.
— Potrzebny ci będzie warsztat, w którym będziesz mógł rozłożyć je i sprawdzić, co już masz, a co musisz zdobyć, by złożyć nowe urządzenie. Radzę też, żeby oprócz ciebie więcej osób przerobiło kurs chemii i fizyki. Wytwarzanie polimerów będzie wymagało licznego zespołu pracowników.
Hamian uśmiechnął się żałośnie.
— Z pewnością musimy się wiele nauczyć, choćby tylko po to, żeby zrozumieć nieznane słowa, jakich używasz.
— Chyba można powiedzieć — wtrącił Mistrz Robinton, spoglądając znacząco na Piemura i Jancis — że będziesz miał co najmniej trzech lub czterech dodatkowych uczniów w swojej klasie, Siwspie. Hamianie, a ty na pewno będziesz chciał, by na kurs uczęszczało również kilku członków twojego Cechu.
— Tak, zaproponuję to paru kolegom — odparł Hamian. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je ze świstem. — Wielkie dzięki, Mistrzu Siwsp.
— Nie ma za co, Mistrzu Hamianie.
— Jak uciekłeś Torikowi? — spytał Piemur cicho, zasłaniając usta dłonią.
— Nie musiałem uciekać. — Hamian dziwnie się skrzywił. — Jestem swoim własnym panem. Zorganizowałem kopalnie południowe tak, aby pracowały bez cudzego wtrącania się. Teraz będę odkrywał nowe możliwości, tak jak to robił Torik w swoim czasie. Jeszcze raz dziękuję, Mistrzu Robintonie, D’ramie. Wiem, gdzie są jaskinie. Zacznę od razu. — I zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju.
Gdy tylko kowal zniknął za rogiem, Mistrz Esselin wyskoczył z jednego z pokoi sypialnych na korytarzu. Był bardzo zagniewany.
— Mistrzu Robintonie, mówiłem temu kowalowi, żeby nie…
— Mistrzu Esselinie… — Robinton przyjął swoje najbardziej czarujące maniery, objął tłuste ramiona mężczyzny i obrócił go. D’ram stanął po drugiej stronie i poprowadzili Esselina do wyjścia. — Wydaje mi się, że zostałeś ostatnio potraktowany w bezwstydny sposób.
— Ja? — Esselin położył pulchną dłoń na piersi, a jego twarz przyjęła wyraz pełen zdziwienia. — Tak, Mistrzu Robintonie, kiedy zbóje takie jak ten kowal z Południowej Warowni nie zwracają uwagi na moje rozkazy…
— Masz całkowitą rację, Mistrzu Esselinie. Co za wstyd. Uważam, że w niedopuszczalny sposób nadużyto twojej dobroci, dzięki której oddałeś nam nieocenione usługi. Dlatego zadecydowano, że Przywódca Weyru D’ram, Lord Opiekun Lytol i ja sam odciążymy cię od brzemienia obowiązków, żebyś mógł powrócić do własnych zajęć.
— Och, ale, Mistrzu Robintonie… — Esselin zwolniłby kroku, jednak nie pozwolono mu na to. — Przecież ja chętnie…
— Tak, jesteś bardzo ofiarny — przyznał D’ram.
— To dobrze o tobie świadczy, Mistrzu Esselinie, ale bądźmy sprawiedliwi, byłeś niezmiernie uprzejmy pełniąc tu dodatkowe funkcje. Teraz myje przejmiemy.
Mistrz Esselin protestował przez całą drogę wzdłuż korytarza i ścieżki wiodącej do kompleksu Archiwów. Przywódca Weyru i harfiarz delikatnie, lecz stanowczo popchnęli go po raz ostatni, uśmiechając się, kiwając głowami i zupełnie ignorując jego powtarzające się protesty.
— Zrobione! — powiedział D’ram, kiedy znaleźli się z powrotem w budynku. Zadowolony, zatarł ręce. — Robintonie, wezmę pierwszy dyżur. — Zwrócił się do jednego ze strażników. — Ja tu teraz dowodzę. Jak się nazywasz?
— Gayton, panie.
— Będę ci wdzięczny, Gaytonie, jeśli pójdziesz do kuchni po coś zimnego do picia. Przynieś tyle, żeby wystarczyło dla nas wszystkich. Nie, Robintonie, na razie nie przyniesie ci wina.
Będziesz potrzebował trzeźwej głowy kiedy przejmiesz dyżur.
— Co takiego? Ty stary zrzędo! — wykrzyknął Robinton. — Moja głowa pozostaje trzeźwa bez względu na to, ile wina wypiję. Coś takiego!
— Zabieraj się, Robintonie — uśmiechając się, D’ram przegonił go. — Pakuj się w kłopoty gdzie indziej.
— Kłopoty? — mruknął harfiarz z udawaną urazą w głosie, ale właśnie wtedy obaj usłyszeli tryumfalny okrzyk Piemura, więc pospieszył zobaczyć, co się stało.
— Udało się! — Gdy nadszedł harfiarz, Piemur ciągle jeszcze wykrzykiwał w podnieceniu. Jancis i Jaxom wyglądali na nieco zazdrosnych. Benelek udawał obojętność.
— Co ci się udało?
— Napisałem program! Sam, bez pomocy.
Harfiarz przyjrzał się zagadkowym słowom i literom na ekranie, a potem czeladnikowi.
— To… jest program?
— Oczywiście, że tak. To zupełnie proste, gdy już wiesz jak się do tego zabrać! — Radość Piemura była zaraźliwa.
— Piemurze — harfiarz ze zdziwieniem słuchał własnych słów. — Mam teraz parę wolnych godzin, bo D’ram objął dyżur. Czy wspomniałeś, że jedno z tych urządzeń jest wolne?
Piemur wystrzelił ze swego stołka i podszedł do półki, gdzie porządnie ułożono części urządzenia.
— Zdaje się, że pożałuję tego — powiedział Robinton do siebie.
— Należy mieć nadzieję, że tak się nie stanie, Mistrzu Robintonie — zabrzmiało ciche zapewnienie Siwspa.
Zair wyrwał Robintona z drzemki skubiąc go mocno w ucho. Robinton rozpierał się w krześle, jego głowa spoczywała na oparciu, nogi ułożył na biurku. Pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę budząc się, był skurcz w szyi. Gdy opuścił nogi, jego kolana nie chciały się zgiąć. Kiedy jęknął, Zair uszczypnął go znowu, oczy miał ogniście czerwonopomarańczowe.
Mistrz Harfiarz natychmiast otrzeźwiał. Z drugiego końca korytarza usłyszał głos Siwspa wyjaśniający coś, a potem wyższy głos jednego ze studentów. Chyba wszystko było w porządku. Podniósł wzrok na Zaira, który wpatrywał się poza drzwi, w noc. Wtedy usłyszał słaby odgłos czegoś pękającego i jeszcze słabszy dźwięk rozpryskującej się cieczy.
Wstał przeklinając po cichu sztywność w starzejących się stawach, które już nie funkcjonowały tak, jak kiedyś. Starając się zachowywać cicho, minął korytarz i wyszedł na dwór. Zauważył, że zbliża się świt. Dźwięki insektów, które go uśpiły na dyżurze, już ustały, a dzienne hałasy jeszcze się nie zaczęły. Podkradł się naprzód, bo znów słyszał cichy odgłos pękania. Na lewo, gdzie pod ścianą zostały zainstalowane baterie Fandarela, ujrzał ciemne cienie. Dwóch ludzi. Dwóch mężczyzn zajętych rozbijaniem szklanych pojemników, w których trzymano ciecz baterii.