- Dlaczego?
- Bo go nikt nie pytał.
- Pani nie pytała?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo chciałam, żeby od razu powiedział Alicji. Po co miał dwa razy powtarzać?
Pan Muldgaard przyjrzał jej się dziwnie, po czym zwrócił się znów do Alicji.
- Pani żaden domysła nie posiada? O czym zabity pragnił powiadać?
- Nie, nie posiadam. Przypuszczam tylko, że mu chodziło o jakąś osobę.
- I pani nie zna kogo? Pani nie zna nic?
- Nic nie wiem i nikogo nie znam - powiedziała Alicja stanowczo.
- Ja nie rozumiem - powtórzył pan Muldgaard i popadł w głębokie zamyślenie.
Nie wiadomo, jak długo pozostawałby w tej zadumie, której przez dobre wychowanie nie chcieliśmy przerywać, gdyby nie załatwił tego dzwonek telefonu. Policyjne laboratorium, umówione z nim, przekazywało najnowsze wiadomości. Trzeba przyznać, że niektóre badania załatwiano piorunem.
- Tak - powiedział pan Muldgaard, odłożywszy słuchawkę. - Nasze mniemanie było takie i jest. Trucizna był we winne grona, cienka igła, iniekcja. Mały kąsek, któren spoczywał przy ręka. On spożył dwa owoce, pozostały cztery owoce, razem sześć owoce, syte jad. Inne nie. Te były odgałęzione, sama góra, nie zespojone.
- Na litość boską, co on mówi? - spytała pobladła nagle Zosia.
- Że ktoś wstrzyknął to świństwo do winogron - wyjaśniłam, również czując się trochę nieswojo. - Do oderwanego kawałka, który leżał na samej górze.
- To były winogrona dla Alicji...!!!
- Toteż właśnie - powiedziałam i nagle umilkłam. Pogmatwana uprzednio koncepcja objawiła mi się w całej okazałości. Poprzestawialiśmy sobie czas powrotu do domu. Alicja miała wrócić najwcześniej, a o jej namiętności do winogron wiedzieli wszyscy...
- Trucizna była też dla Alicji - oświadczyłam z ponurym i bezsensownym triumfem. - Było jasne, że złapie ten kawałek z wierzchu i pożre, zanim ktokolwiek mrugnie okiem. I padnie trupem. On wcale nie chciał zabić ani tego Kazia, ani Elżbiety!
Alicja patrzyła na mnie z wyraźną dezaprobatą.
- Edka też nie chciał zabić? Pomylił go ze mną?
- Głupiaś! Myśl logicznie! Edkowi zamknął gębę, ale ty się możesz dowiedzieć...
Urwałam, bo przypomniałam sobie, że Alicja postanowiła nie mówić o liście.
- Ja wyrażam potwierdzenie - powiedział pan Muldgaard. - I dla tego powoda ja nie rozumiem. To była jadowita ciecz dla niewiasta, która pierwsza posili się. Nieżywa osoba - tu wskazał palcem Elżbietę - winna była ostatnia powracać do dom. Pożywić się winna ta dama. Albo ta dama...
Gestem wyraźnie potępiającym wskazał z kolei Alicję i Zosię.
- Zaplanowane było, dwie damy wraca pierwej.
- No widzicie, coście najlepszego narobiły? - powiedziałam, może trochę nietaktownie. - Przyjmujecie zaproszenia na kolację i przez to truje się niewinny facet.
- Paweł... - szepnęła Zosia pobladłymi wargami. - Wy z Pawłem... Mogliście wrócić wcześniej...
- No właśnie, nie narzekaj na drugi raz, że ja się nie śpieszę - powiedział Paweł z nie skrywaną satysfakcją.
- My byśmy nie zeżarli! - zaprotestowałam z oburzeniem. - Wyraźnie było mówione, że to dla Alicji!
Zosia straciła równowagę do reszty.
- Myśmy to kupiły! - krzyknęła rozdzierająco. Poderwała się z fotela i opadła nań z powrotem. - Myśmy to kupiły! Dla niej!...
- Uspokój się, jak kupowałyśmy, to jeszcze nie były zatrute!
- No więc kto?! Kiedy?!... To myśmy wiedziały, że to dla niej!...
- O rany boskie, opanuj się! Nie faszerowałyśmy tego przecież trucizną!
- Ale nikt inny nie wiedział...!
- Wszyscy wiedzą! Wszyscy wiedzą, że ona to rąbie jak maszyna!
- Przestańcie się kłócić - powiedziała stanowczo Alicja. - Macie rację, to było dla mnie. Zeżarłabym ten kawałek z wierzchu jak amen w pacierzu. On się mnie boi. Załatwił Edka i teraz ja mu zostałam.
Przez chwilę patrzyliśmy na nią w pełnym zgrozy milczeniu. Jako niedoszła ofiara podstępnego zamachu, którego przyczyny na razie były w najwyższym stopniu zagadkowe, nabrała nagle jakichś nowych, niezwykłych cech i przeistoczyła się wręcz w dziewicę, wleczoną przez Labirynt na pastwę Minotaura. Powinna była mieć na sobie białe giezło...
- A dlaczego? - zainteresował się znienacka pan Muldgaard.
- Nie wiem - odparła niedoszła ofiara niecierpliwie. - Możliwe, że mu się nie podobam. Możliwe, że ma zły gust.
- A możliwe, że pani wiadomości posiada. O ta osoba, morderca. Pani musi umysłowa robota wykonać, mnogo, wielkie mrowie. Zaprawdę na pamięć waszą zaległo, a musicie rozjaśnić mroki.
- Zaprawdę pamięć nasza nie powiada nam nic...
- O Jezu...! - jęknął Paweł z nabożnym zachwytem, bo brzmiało to zgoła jak biblijne proroctwa.
- Tfu! - powiedziała Alicja ze wstrętem. - Nic sobie nie przypominam i nie mam pojęcia, o co mu chodziło. Ale mogę się zastanowić...
Przyjrzała się w zadumie panu Muldgaardowi.
- Pomyślę - zapewniła go. - Jak sobie co przypomnę, to panu powiem.
Pan Muldgaard wyraził wdzięczność za obietnicę, po czym zainteresował się techniką popełnienia drugiej zbrodni. Nie twierdził wprost, że winogrona zostały zatrute przez Zosię, Pawła lub mnie, ale nie ulegało wątpliwości, że wydajemy mu się najbardziej podejrzani. Elżbietę wykluczył, bo gdyby przygotowała truciznę dla Alicji, nie pozwoliłaby jej zjeść Kaziowi. Zosia zdenerwowała się na nowo.
- Myśmy je przyniosły, umyły i położyły na talerzu. Przypomnij sobie, tak było?
Przyświadczyłam.
- I jeszcze całą drogę, a potem tu, w domu, ględziłyśmy o tym, że to dla niej, i układałyśmy tak, żeby wyglądały zachęcająco. Okna były pootwierane, mógł podsłuchać.
- Paweł był w ogrodzie. Elżbieta już wyszła. Wyszłyśmy zaraz potem. I on musiał wejść i zatruć je, jak nikogo nie było.
- Domostwo otworem stało? - spytał uprzejmie pan Muldgaard.
- Nie - odparłam. - Domostwo było zawarte... Chciałam powiedzieć zamknięte. Na klucz.
- Może jakieś okno zostało otwarte? - spytała z nadzieją Alicja.
- Wykluczone! - zaprotestowała Zosia.- Sama zamykałam. Ja jestem z Polski, w parterowym domu otwartych okien nie zostawiam. Wszystko było zamknięte!
- Azali inna osoba klucze ma w posiadaniu?
- Kto z was ma w posiadaniu klucze? Joanna ma jeden, ja drugi, Elżbieta trzeci, pani Hansen czwarty, a piąty? Było pięć kompletów. Zosiu, ty masz?
Zosia zerwała się nerwowo, zrzuciła na podłogę zapałki i papierosy, przewróciła wazonik z kwiatkami i sprawdziła w torebce, wysypując z niej wszystko na stół.
- Mam! To jest ten piąty! Ma ktoś więcej!
- Kto to jest pani Hansen? - spytałam podejrzliwie, bo w pierwszej chwili wydało mi się, że Alicja mówi sama o sobie. Albo też zapomniała, jak się nazywa.
- Sprzątaczka. Przychodzi raz na tydzień. Przypadkiem nazywa się tak samo jak ja. Nigdy nie było więcej niż pięć sztuk. Tylko my mamy klucze i pani Hansen, i żadna inna osoba.
Pan Muldgaard zanotował sobie coś, zapewne panią Hansen, po czym przyjrzał się nam w zadumie.
- Zaginął być może jeden klucz? Zagubiony został? Przebywają one gdzie?
- Przeważnie mamy w torebkach. Albo w kieszeni...
- Zaraz - przerwałam Alicji. - Nie mogłaś znaleźć swojego, pamiętasz? Był na dnie, a nie w przegródce.
Pan Muldgaard zażądał przetłumaczenia słowa „przegródka”, jak się bowiem okazało, kojarzyło mu się to z sąsiekiem w stodole, po czym zajął się zwyczajami Alicji w kwestii przechowywania torebki. Po dość długich rozważaniach ustaliliśmy wreszcie, że torebka Alicji stała wczoraj, jak zwykle, na komódce przed lustrem w przedpokoju, że, jak zwykle, była otwarta i gdyby ktoś chciał wyjąć z niej klucze, odcisnąć sobie, a potem włożyć z powrotem, właściwie nie miałby przeszkód. Gdyby chciał wykonać tę samą operację w jej miejscu pracy, również nie miałby przeszkód. Alicja, udając się na przykład na śniadanie, torebkę zostawiała na krześle obok swojej deski. Klucza od wczoraj nie używała, ów ktoś mógł nawet ukraść go jej, dorobić bezpośrednio z pierwowzoru, nie zawracając sobie głowy odciskami, a potem podrzucić do biura o trzeciej po południu, kiedy cała Dania pije kawę.