Выбрать главу

- Teoretycznie to jest możliwe - przyznała Alicja, bo uczucia Roja do Ewy, powszechnie znane, były istotnie tej miary, że można było im wszystko przypisać. Po czym dodała w zamyśleniu: - Nigdy bym, swoją drogą, nie przypuszczała, że Duńczyk może się do tego stopnia zakochać.

- Ewa jest wyjątkowo atrakcyjna - mruknęłam. - Wcale mu się nie dziwię. Nie takie rzeczy popełniano dla pięknych kobiet. Szkopuł tylko w tym, że w żaden sposób nie mogę sobie wyobrazić tego czegoś kompromitującego, co zrobiła w Warszawie. A propos, lodówkę przeszukałaś?

- Lodówka to już chyba przesada - zaprotestowała Alicja, ale wstała i zajrzała do wnętrza urządzenia. - Nic tu nie ma. Ja też sobie nie wyobrażam, bo przecież nie gach! Kto morduje dla głupiego gacha?! Kto tam jeszcze zostaje?

- Anita. Poza nami już tylko ona.

- Czy ona była ostatnio w Polsce?

- Przeciwnie, ostatnio była w Maroku. W Polsce nie była już prawie rok. Ale mogła coś zmalować równie dobrze i dwa lata temu, tylko też nie wiem co. A w ogóle znała Edka?

- Nie wiem. Chyba nie. Niczego przez nią nie posyłałam. Czy ona nie jest zbyt lekkomyślna?

- Na co? Na morderstwo? Uważasz, że zbrodnie popełniają tylko osoby poważne, odpowiedzialne i solidne?!

- Nie, miałam na myśli to, że ona wszystko ma w nosie. Nic jej nie obchodzi do tego stopnia, żeby aż dla tego czegoś kogokolwiek zabijać. Uważam, że jest na to za leniwa!

- Jasne, żeby popełnić zbrodnię, trzeba być pracowitym człowiekiem. Ona jest leniwa tylko w dziedzinie gospodarstwa domowego. Zdaje się, że coś nam nie wychodzi i tą drogą daleko nie zajedziemy. Może lepiej zastanówmy się, kto z nich ma jakieś alibi albo co. Kto na pewno nie mógł przyjechać, żeby zatruć te cholerne winogrona...

Być może pora doby wpłynęła na treść naszych rozważań. Gdzieś nad ranem nasze otoczenie składało się wyłącznie ze zbrodniarzy i przestępców rozmaitego autoramentu. Poszłyśmy w końcu spać, pokłóciwszy się przedtem okropnie o metody sprawdzania alibi i cechy charakteru różnych osób, nie mających nic wspólnego z wydarzeniami w Allerød.

Zaraz nazajutrz wykryło się, że alibi, jak na złość, nie ma nikt. We troje z Zosią i Pawłem opuściliśmy dom około drugiej, Elżbieta wyszła wcześniej i aż do jedenastej, to jest do jej powrotu, posiadłość Alicji stała nie tylko pustką, ale także otworem. W tym czasie Roj, Anita i Ewa błąkali się po rozmaitych miejscach i nie sposób było stwierdzić, czy ktoś z nich nie odwiedzał miejsca zbrodni. Wiadomo było tylko, że z pewnością planowano zamach na Alicję. Alicja i Zosia miały wrócić do domu jako pierwsze, wiadomo było, że Zosia nie zje winogron, bo ich nie lubi, i ofiarą padnie Alicja.

- Skąd, na przykład. Roj mógł wiedzieć, że ja nie lubię winogron? - powiedziała Zosia krytycznie.

- Mogło się wykryć, jak byłyście u nich z wizytą - odparłam. - Mogła mu powiedzieć Ewa. Co nie znaczy, że ja się upieram, że to Roj.

- Niech oni się pośpieszą z tym śledztwem, bo mnie się urlop skończy. Wszystko mi jedno, kto jest mordercą, byleby go wreszcie złapali!

- Kazio oprzytomnieje i powie, co widział. Za jakie dwa tygodnie...

* * *

Alicja mniej więcej od południa szukała listu. Siedziała przy biurku i wykładała na blat potworną kupę różnych papierów. Poprzednio przejrzała już wprawdzie całe biurko dwukrotnie, ale ciągle jej się wydawało, że mogła coś przeoczyć, co przy tej ilości szpargałów było ze wszech miar możliwe.

- Wątpię, czy tą metodą znajdziesz go przed końcem świata - powiedziałam pod wieczór. - Może lepiej szukaj drogą dedukcji. Co robiłaś w chwili, kiedy ten list przyszedł?

- Nie mam pojęcia, kiedy on przyszedł - odparła Alicja ze zniecierpliwieniem. - Zdaje się, że jakieś trzy tygodnie temu.

- Sprawdź w kalendarzu. Zapisujesz sobie przecież otrzymywanie i wysyłanie korespondencji?

- Zapisuję. Nie mogę sprawdzić w kalendarzu, bo nie wiem, gdzie jest kalendarz. Gdzieś mi zginął. Możliwe, że zostawiłam go w biurze.

- Może list od Edka też zostawiłaś w biurze?

- Nie, list od Edka przyszedł do domu. Razem z innymi. Miałam go przeczytać, ale akurat ktoś mi przeszkodził i odłożyłam go, żeby przeczytać później. Poza tym w biurze mam znacznie mniej rzeczy i rzuciłby mi się w oczy.

- Czy jesteś pewna, że nie uprałaś go w pralce?

- Zauważyłabym chyba, jak wyjmowałam bieliznę?

- Mógł być w kieszeni od szlafroka... Alicja spojrzała na mnie jakoś dziwnie ponuro i nieżyczliwie, zostawiła biurko z całym śmietnikiem na wierzchu i poszła do swojego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Taktownie nie pchałam się za nią.

Zosia, która twierdziła, że gospodarskie zajęcia wpływają na nią uspokajająco, kończyła przygotowywać spóźniony obiad. Paweł nakrywał do stołu.

- Ja nie wiem, czy z tym obiadem to dobrze - powiedział do mnie półgłosem. - Śniadanie nam się jakoś upiekło, aleja się trochę boję jeść to wszystko.

- Naprawdę myślisz, że to twoja matka morduje? - zainteresowałam się gwałtownie też półgłosem.

- Nie, nie to. Ale ktoś mógł czegoś dosypać. Nie wiem, z czego jest ten obiad... Zajrzałam do garnków za plecami Zosi.

- Kartofle chyba w porządku - szepnęłam. - Kukurydza była z puszki, ryba mrożona, zresztą kupiłyśmy ją dzisiaj własnoręcznie, razem z sałatą.

- Pomidory! Było w winogronach, może być w pomidorach. Trzeba by najpierw dać komuś na próbę.

- Komu? Masz na oku jakąś ofiarę?

- Widziałem tu kota w ogródku, to chyba jakiś bezpański. Można dać kotu.

- Szczególnie pomidory chętnie zje... Poza tym nie zgadzam się na maltretowanie zwierząt! Człowiekowi, owszem, mogę dać.

- Obiad na stole - powiedziała Zosia.

- Znalazłam rachunek, który mi zginął dwa lata temu - powiedziała melancholijnie Alicja, wychodząc ze swego pokoju. - Uprał się bardzo porządnie, prawie nic nie można odczytać.

- To co robimy? - spytał Paweł niespokojnie. - Łapiemy tego kota?

- I tak nie ruszy najbardziej podejrzanych potraw. Nie zeżre ani pomidorów, ani kukurydzy. Już lepsza byłaby kura. Nie widziałeś gdzieś kury?

- Tylko mrożoną w sklepie...

- Kura będzie jutro, dziś nie miałam głowy do kury - powiedziała Zosia stanowczo. - Siadajcie wreszcie do stołu! Alicja, zostaw, na litość boską, to biurko!

Mniej więcej w połowie obiadu Alicja zostawiła biurko i usiadła do stołu. Była głęboko zamyślona. Uznałam, że zapewne zastosowała się do mojej rady i idzie drogą dedukcji, nie wiadomo tylko, czy zbliżając się ku listowi Edka, czy też oddalając się od niego. Rozmawialiśmy cicho, nie chcąc przeszkadzać jej w tej pracy myślowej. Zosia gniewnym szeptem czyniła Pawłowi wyrzuty na opieszałość przy pracy w ogródku.

Ogródek istotnie wyglądał nieco dziwnie i wymagał pewnych zabiegów. Od czasów kiedy Thorkild budował atelier, pozostały na jego terenie jakby dwa grobowce, jeden mniejszy, na środku, a drugi większy, tuż przy tarasie. Za większym, w dole, znajdowało się bezpośrednie przejście do atelier. Mniejszy był w trakcie likwidacji, ziemia z niego uzupełniała wał biegnący wokół od strony ulicy, większy zaś był porośnięty niezwykle bujnym zielskiem, w którym na pierwszy plan wybijały się pokrzywy. Pomiędzy grobowcami leżała olbrzymia kupa schnących gałęzi, wyciętych z drzew i krzewów, porastających wał i przeszkadzających w jego podwyższaniu. Wszystko to razem było jedną z przyczyn, dla których Alicja, wbrew wewnętrznym, dość zrozumiałym oporom, zdecydowała się na zainstalowanie owej niskiej lampy, oświetlającej tylko kawałek tarasiku i pozwalającej ukryć w mroku całą resztę.