Выбрать главу

Przyniesiona przez Pawła kawa okazała się tą nieco gorszą. Sensacyjna informacja o mordercy za oknem sprawiła, że postanowiłyśmy się jednak napić. Alicja zdecydowała się zaparzyć jaw ekspresie, z nadzieją, że ten sposób parzenia podniesie jej jakość. Z tą samą nadzieją wypłukała szklany zbiornik wrzącą wodą dwa razy, po czym usiedliśmy dookoła, patrząc, jak ciemny płyn ciurka do dzbanka.

Przypuszczenia co do celów, w jakich morderca czaił się za oknem, i wątpliwości, czy to był na pewno morderca, wyczerpały nas w końcu i temat sam się przestawił, szczególnie że Alicja znów zmieniła zdanie, powątpiewając w siebie w charakterze ofiary i wszelkie supozycje na ten temat witając jak objaw debilizmu. Jej upór nas nieco zniechęcił.

- Może byś tak powiedziała wreszcie, o co chodzi z tą ciotką? - spytałam, rezygnując z przekonania jej, że znajduje się na prostej drodze do zguby. - Chyba że tkwi tu jakaś tajemnica rodzinna?

- Owszem, dla mnie - odparta Alicja melancholijnie. - Jest dla mnie całkowitą tajemnicą, jak się powinnam do tej ciotki zwracać. Ich jest dwie, tych ciotek, z jedną z nich jestem na pani, a z drugą na ty. I nie mam pojęcia z którą, nie rozróżniam ich ani z imion, ani z twarzy.

- Nie wydaje mi się, żeby to był powód do przeraźliwych krzyków - powiedziała Zosia z lekką urazą.

- Wcale nie krzyczałam przeraźliwie. Poza tym jedna ciotka przyjeżdża do Allerød, nie wiem która, i zupełnie o tym zapomniałam. Będę musiała się nią zająć.

- Dlaczego ty? Jest przecież więcej rodziny?

- Bo właściwie ona przyjeżdża do mnie. Mieszkała tu kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze ten dom nie byt całkowicie wykończony, i zostały jakieś jej rzeczy, które teraz chce zabrać, chociaż miała je zabrać osiemnaście lat temu.

- Może fisharmonię? - spytałam ze skrytą nadzieją. - Albo może ten obraz ze ściany w ostatnim pokoju?

- O Boże, jeśli zabierze obraz, jestem gotowa dla niej na wszystko! - ożywiła się Zosia, która mieszkała w ostatnim pokoju.

- Nie - odparła Alicja z westchnieniem. - Obraz pewnie weźmie, ale nie tamten...

Obraz na ścianie w ostatnim pokoju był tematem rozważań wszystkich osób, które kiedykolwiek nocowały w Allerød. Stanowił arcydzieło, jakie ciężko było zapomnieć, pojawiało się bowiem w koszmarach sennych. Rozmiary nie pozwalały go nigdzie schować, rada, żeby odwrócić je twarzą do ściany, wydawała się jedynie słuszna. Alicja powoli dojrzewała do decyzji, żeby się do niej zastosować.

- Szkoda - powiedziałam smutnie. Nasza nadzieja zgasła równie szybko, jak się narodziła, i oczekiwana ciocia, która przez chwilę wydawała nam się szalenie atrakcyjna, od razu straciła w naszych oczach.

- Kiedy ona ma przyjechać? - spytała Zosia nieżyczliwie.

- Nie wiem. Gdzie ja położyłam ten list? Tam było napisane.

- Trzymałaś go w ręku w czasie obiadu. Potem poleciałaś witać Włodzia i Marianne. Diabli wiedzą co z nim zrobiłaś.

Alicja odstawiła dzbanek, z którego zaczęła nalewać kawę do filiżanek, i podniosła się od stołu. Ujęłam dzbanek i dokończyłam nalewania. Alicja zaczęła gmerać w stosie na biurku.

- Muszę go znaleźć! Nie widzieliście, co ja z nim zrobiłam? Mam wrażenie, że to jakoś wkrótce... Nikt z was go gdzieś nie przekładał?

Przyglądaliśmy się jej w milczeniu.

- Wygląda na to, że teraz będziesz szukać dwóch listów - powiedziałam zgryźliwie. - Szukaj tego od ciotki, to może znajdziesz ten od Edka. Zawsze człowiek znajduje nie to, czego szuka.

- To może w ogóle zacząć szukać zupełnie czego innego? - zaproponował Paweł. - Na przykład obroży dla psa.

- Nigdy w życiu nie miałam obroży dla psa!

- To tym lepiej, będziemy szukać bardzo długo i mnóstwo czego innego się znajdzie...

List od ciotki przepadł jak kamień w wodę. Alicja zdenerwowała się tym okropnie i ze zdenerwowania postanowiła iść spać. Zosi poleciła robić jutro honory domu wobec Włodzia i Marianne, mnie z Pawłem dokonać zakupów spożywczych, a oprócz tego zająć się grobowcami w ogrodzie, niwelując je tak, żeby nie rzucały się zbytnio w oczy w czasie wizyty cioci.

Nie chcąc przeszkadzać gościom, dostałam się do atelier okrężną drogą i tak samo udałam się kilkakrotnie do łazienki i z powrotem. Droga była bardzo okrężna, z przesadnej ostrożności bowiem postanowiłyśmy zamknąć drzwi na taras i musiałam się posługiwać drzwiami przy furtce, dokładnie po drugiej stronie domu, w dodatku cały czas nosząc ze sobą klucz do nich i bojąc się, że go zgubię. Całe szczęście jeszcze, że było dość ciepło i ładna pogoda. Dzięki temu zapewne nie odczuwałam lęku przed mordercą, co mnie samą bardzo dziwiło.

Nazajutrz wszyscy wstaliśmy niezbyt wcześnie, z wyjątkiem Alicji, która udała się do pracy spóźniona zaledwie o dwa pociągi, czyli o czterdzieści minut. Napiłam się herbaty, zabrałam z pralni piłę i siekierę i opuściłam dom. Zosia gospodarowała w kuchni, przeganiając Pawła z miejsca na miejsce i robiąc śniadanie. Włodzio i Marianne jeszcze spali.

Słońce oświetlało prześliczny, spokojny domek, taras i rosnące przed nim kolorowe dalie i wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, żeby tak urocze, pogodne miejsce mogło być terenem prawdziwej zbrodni. Piłując i rąbiąc drewno, ze zdumieniem uświadamiałam sobie, że na tym samym osłonecznionym w tej chwili tarasie na własne oczy widziałam zamordowanego Edka, a wewnątrz wdzięcznego domku osobiście znalazłam otrutego Kazia w budzącym zgrozę stanie. Niemożliwe! Wręcz nie do wiary! Jakaś głupia mistyfikacja czy co?... Gdyby nie dość duża ilość osób, które widziały to samo, musiałabym w tym momencie uznać, że miałam halucynacje albo kretyński sen...

Odwaliwszy co grubsze gałęzie, zrobiłam sobie przerwę, weszłam z ogrodu do atelier, zabrałam portmonetkę i udałam się do sklepu po papierosy. Przy okazji kupiłam zapałki. Nie miałam co z nimi zrobić, bo roślinność wydawała mi się nieco wilgotna, bałam się, że mi zamokną, wróciłam zatem na taras, żeby położyć je na fotelu. Przy okazji spojrzałam przez otwarte drzwi do wnętrza pokoju. To, co ujrzałam, zdumiało mnie i zaniepokoiło nad wyraz, nie pasowało bowiem zupełnie do pogodnego obrazu oglądanego z zewnątrz.

Zosia płakała rzewnymi łzami, wsparta czołem na ramieniu Pawła, który wydawał się spłoszony i jakby zakłopotany. W pierwszej chwili sądziłam, że po prostu daje ujście zdenerwowaniu, i zdążyłam nawet pomyśleć, że jest pewna korzyść w tym, że nam tak dzieci powyrastały, ale natychmiast dotarło do mnie to, co wykrzykiwała.

- Włodzio i Marianne...! - szlochała rozpaczliwie. - Nie żyją...! Ja już nie mogę, ja mam tego dosyć! Ja chcę do domu...!

- Nie możemy teraz wracać do domu. Jakby nie było już więcej zwłok, to będzie na nas - perswadował Paweł. - Że niby wyjechaliśmy i od razu jest spokój. Nie możemy się narażać.

- Na miłosierdzie pańskie, o czym wy mówicie?! - spytałam, czując jakieś dziwne oszołomienie i narastającą zgrozę. - Co się stało?!

- Włodzio i Marianne...! Nie żyją...! I ja ich znalazłam...!!!

Zrobiło mi się całkiem słabo.

- Jak to...? Jak nie żyją?!

- Całkowicie...

- O rany boskie, nie o to mi chodzi! Rozumiem, że nie połowicznie! Ale w jaki sposób zginęli?! Od czego?!

- Nie wiem! Nie ma żadnych śladów! Nic nie widać! Nic nie ma...!

- No nie, zwłoki są... - powiedział Paweł dość bezradnie i jakby pocieszająco.

Zosia oderwała się nagle od jego ramienia.

- To są dzieci teraz...! - krzyknęła z rozgoryczeniem, gniewem i zupełnie bez sensu, bo Paweł nic tu nie zawinił. - Wy nic nie traktujecie poważnie! Was nic nie obchodzi! Zejdź mi z oczu!