Выбрать главу

- Dobra, ja mogę zejść, ale ty nie masz chustki do nosa...

- To oddaj mi chustkę i wynoś się!

Poruszyłam się wreszcie, nabrałam oddechu i weszłam do pokoju. Przesuwne drzwi do apartamentu Marianne i Włodzia były częściowo odsunięte.

- Ja tam nie wiem - powiedział nieco urażony Paweł. - Ale chyba coś trzeba zrobić...

Zosia wydarła mu z ręki chustkę do nosa.

- Nie żyją - powtórzyła z jękiem, wycierając oczy. - Chciałam ich obudzić na śniadanie... Jezus Mario, co teraz?!

- Ja mam ci zejść z oczu - oświadczył Paweł godnie i wyszedł na taras. Zawahał się, jakby niepewny, czy oddalił się dostatecznie, po czym zszedł dalej, do ogrodu.

Nic nie mówiąc, podeszłam do otwartych drzwi sąsiedniego pokoju i zajrzałam do środka. Nie musiałam się długo przyglądać. Włodzio i Marianne nie wyglądali na żywych.

- Co za szczęście, że nie mieli pięciorga drobnych dzieci - powiedziałam, może niezbyt odkrywczo, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. - Nad tym domem chyba ciąży jakaś klątwa. Sprawdzałaś, czy na pewno nie żyją?

Zosia przestała wycierać nos.

- Dlaczego pięciorga? Już i jedno by wystarczyło. Jak miałam sprawdzać, przecież widać, o Boże...! Słuchaj, co teraz? Znów będzie na nas!

- Trzeba zawiadomić Alicję, niech się użera z policją. Co im się, na litość boską, stało? Nic nie zauważyłaś?

- Moim zdaniem są chyba otruci - powiedziała Zosia zdławionym głosem. - Widziałaś te plamy?

Nie widziałam żadnych plam, bo nie przyglądałam się zbyt dokładnie, ale uwierzyłam Zosi na słowo. Byłam zbyt ogłuszona, żeby samodzielnie myśleć.

- Rany boskie, czym otruci?

- Nie mam pojęcia. Może tym samym co Kazio? Chwała Bogu, że obiad jedli w Roskilde, a nie u nas! Trzeba zadzwonić do Alicji. Słuchaj, zadzwoń ty, mnie to przez usta nie przejdzie.

- Mnie też nie przejdzie. Niech zadzwoni Paweł.

- Pawłowi nie uwierzy.

- No przecież nie posądzi go o takie kretyńskie dowcipy!

- Nie wiem. Ja bym posądziła. To jest nie do wiary, co się tutaj dzieje! Ja chcę wyjechać!...

To rzeczywiście było nie do wiary, co się działo. Trup za trupem, zbrodnia za zbrodnią! Zbiorowe samobójstwo Włodzia i Marianne można było z góry wykluczyć. Co ten Edek wiedział takiego, na litość boską?!

Paweł z ogrodu kategorycznym krzykiem odmówił dostarczenia Alicji wieści o nowych zwłokach i nie dał się przekonać. Zosia na nowo zaczęła płakać. W rezultacie telefon padł na mnie. Uzgodniłyśmy, że należy to zrobić jakoś subtelnie i ostrożnie, żeby Alicją zbytnio nie wstrząsnąć.

Zadzwoniłam zatem i Alicja sama podniosła słuchawkę.

- Teraz nie mam czasu rozmawiać - powiedziała stanowczo, ledwo zdążyłam się odezwać. - Zadzwonię za dwie godziny, nie wcześniej. Włodzio i Marianne niech robią, co chcą.

- Czekaj! - zawołałam pośpiesznie. - Tu jest nowa przykrość...

- Mówię ci, że teraz nie mogę, nie zawracajcie mi głowy!

- Ale Włodzio i Marianne...

- Są samochodem, niech jadą obejrzeć zamek w Hillerød.

- Ale Włodzio...

- Słuchaj, ja naprawdę teraz nie mogę rozmawiać...

- Zamknij się!!! - wrzasnęłam, bo wpadała mi ciągle w pół pierwszego słowa. - Włodzia i Marianne szlag trafił!!!

Nie był to może najsubtelniejszy w świecie sposób udzielania informacji o tragicznym zgonie przyjaciół, ale zwłoki za plecami nieco mnie rozdrażniły.

- Niech się nie wygłupiają, ja pracuję, zobaczę się z nimi wieczorem - odparła Alicja stanowczo, acz z lekkim roztargnieniem.

Zimny dreszcz przeleciał mi po plecach. Przez moment miałam chęć zajrzeć do sąsiedniego pokoju i sprawdzić, czy przypadkiem Włodzio i Marianne rzeczywiście nie robią sobie jakichś głupich dowcipów. Słuchająca moich subtelności Zosia miała wyraz twarzy pełen potępienia i niesmaku.

- To ty się przestań wygłupiać! - warknęłam wściekle do Alicji. - Włodzio i Marianne nie żyją, do cholery, masz nowe zwłoki w domu, do diabła, dzwoń na policję!!!

Alicję zatchnęło.

- Żartujesz - powiedziała mechanicznie.

- Wszyscy tu żartujemy jak szatany! Edek pierwszy zaczął!

- Jak to, nie żyją... Oboje? Jesteś pewna, że nie żyją?!

- Oboje. Zosia też jest pewna. Całkiem dokładnie nie żyją oboje.

- Na litość boską, co się Stało?! Samochodem...?! Jakaś katastrofa?!

- Jaka tam katastrofa, to znaczy, owszem, ogólnie biorąc, katastrofa. Nie wiemy, co im się stało, podejrzewamy, że otruci. Jak się wieczorem położyli, tak leżą do tej pory. Umarli w międzyczasie.

Alicja jęknęła rozdzierająco.

- O rany boskie, co oni jedli?!

- Nie wiem, nic nie jedli, jak jedli, to chyba w nocy, skąd mam wiedzieć, co! Plamy mają na sobie!

- Jakie plamy?!

- Nie wiem. Zosiu, jakie plamy?

- Sine - powiedziała Zosia posępnie.

- Sine - powtórzyłam do słuchawki. - Przestań zadawać głupie pytania, podobno nie masz czasu. Dzwoń po policję i wracaj zaraz do tej czerwonej oberży!

- Rany boskie - powiedziała Alicja rozpaczliwie i rozłączyła się.

Przygnębiona i do ostateczności wyczerpana Zosia wstała z fotela, zgasiła papierosa i natychmiast zapaliła następnego.

- Śniadanie jest gotowe - powiedziała tragicznie. - Nie wiem jak wy, ale ja chyba nic do ust nie wezmę.

Zawahałam się.

- Ja bym wzięła, bo od pracy na świeżym powietrzu nabieram apetytu, ale nie wiem, czy Paweł nie ma racji z tym kotem... Paweł!

Paweł w zadumie rozkopywał grobowiec na środku. Sypnął na taczki następną łopatę ziemi, oparł się na trzonku i spojrzał na mnie pytająco.

- Nie ma tam gdzie tego kota? Bo może byśmy zjedli śniadanie?

Paweł rozejrzał się, pokręcił przecząco głową, wbił łopatę w ziemię i ruszył w kierunku domu.

- Szczury - powiedział wchodząc. - To są niesympatyczne zwierzęta.

- Gdzie są szczury?! - spytała Zosia, odwracając się gwałtownie. - Jeżeli jeszcze okaże się, że tu są szczury, to ja się bezwzględnie wyprowadzam!

- Sprzedają w klatkach białe myszki - powiedziałam, od razu zrozumiawszy, o co chodzi Pawłowi. - Edek i tak nie żyje, więc na białe myszki możemy sobie pozwalać. Też dobre.

- Białych myszek mi szkoda - odparł Paweł stanowczo. - Kiedyś hodowałem. Można się z nimi zaprzyjaźnić.

- Czy wyście oszaleli? - spytała Zosia w panice.

- Nie, rozważamy możliwość wydostania skądś zwierząt doświadczalnych. Zjedlibyśmy śniadanie, ale po sprawdzeniu, w jakim stopniu jest jadalne.

- Ale mnie się wydaje, że tu coś jest - ciągnął Paweł, siadając przy stole. - W chlebie i margarynie chyba nic nie ma...? W tym grobie jest nora i możliwe, że tam jest szczur albo łasica, albo coś takiego. Zamierzam się do tego dokopać i złapać. W większym też jest dziura, która mi wygląda na norę. Można by to złapać i karmić.

- Nie wiadomo, jak długo by wyżyło - powiedziałam złowieszczo. - Może lepiej jedzmy na wszelki wypadek tylko takie pewne rzeczy. Co sama otwierałaś i w jakim to było stanie?

Zosia ocknęła się z ponurego zamyślenia.

- Co? Nie wiem. Nic nie otwierałam.

Po namyśle zdecydowaliśmy się na nie napoczętą pastę rybną i sałatkę. Od oglądania obu tych artykułów przez lupę filatelistyczną oderwał mnie telefon. Oddałam lupę Pawłowi, który jął śledzić powierzchnię sałatki centymetr po centymetrze, i podniosłam słuchawkę, bo Zosia odżegnała się od rozmów telefonicznych stanowczym gestem.