Выбрать главу

- Kto mógł przypuszczać, że będzie taki wytrwały - mruknęła Alicja.

- Masz na myśli takie coś, co łapie za nogę? - zainteresowałam się.

- A chociażby! Plącze się po ogrodzie, mógłby wpaść!

- Prędzej my powpadamy...

- Mam tylko pułapkę na myszy - wyznała Alicja ze smętnym westchnieniem. - I w dodatku nie wiem, gdzie jest. Wymyślcie coś innego.

- No to jakieś sznurki, druty, czy ja wiem... Instalację alarmową! Idzie, zaczepia nogą albo dotyka ręką i zaczyna wyć albo dzwonić...

- Ten morderca?

- Nie, instalacja.

- Aha. Wszyscy zrywamy się z łóżek, wpadamy na siebie, ganiamy zbrodniarza po całym Allerød, następuje ogólny koniec świata, a potem okazuje się, że to był, na przykład, śmieciarz.

- Nie - powiedział Paweł stanowczo i niezwykle rozsądnie. - To może być tylko morderca. Śmieciarz, ani w ogóle nikt postronny, nie będzie uciekał, bo nie będzie nastawiony i całkiem z tego zgłupieje. Specjalnie zostanie i poczeka, żeby się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Z samej ciekawości.

- On ma rację - przyznała Alicja. - Mądrze mówi. No dobrze, to wykombinujcie jakąś pułapkę. Ja się zgadzam. Tylko bez dużych kosztów i w ogóle beze mnie, bo zdaje się, że ja teraz będę miała raczej mało czasu.

Wygłoszone proroczym tonem przewidywanie okazało się jak najbardziej słuszne. Po makabrycznym zamachu na ciocię zapanowała istna Sodoma i Gomora. Życie w Allerød stało się tak ożywione, urozmaicone i męczące, że wręcz trudno było uwierzyć w możliwość czegoś podobnego w Danii.

W policję wstąpił nowy duch. Razem z panem Muldgaardem już od niedzielnego wieczoru zaczęli przyjeżdżać jacyś wyżsi funkcjonariusze, usiłujący porozumieć się z nami w najrozmaitszych językach. Rodzina wkroczyła w wydarzenia, nie kryjąc lekkiego niesmaku i dezaprobaty. Wszyscy byli zdania, że polski temperament polskim temperamentem, ale zamach na ciocię stanowi już jednak pewną przesadę.

Na domiar złego okazało się, że należy załatwić jakieś niesłychanie skomplikowane kwestie spadkowe po krewnym, który zmarł przed kilku laty, teraz zaś upływał jakiś niezrozumiały dla nas termin sprzedaży, kupna czy też przejęcia czegoś. Rzecz załatwić miała ciocia, chwilowo unieszkodliwiona w szpitalu. W dokumentach rodzinnych znajdowało się jednakże upoważnienie czy inny podobny dokument, cedujący jej uprawnienia na Thorkilda, który zresztą również dziedziczył część owego spadku. Po Thorkildzie zaś dziedziczyła Alicja i w ten sposób, chcąc nie chcąc, raczej nie chcąc, znalazła się w roli zastępczyni cioci. Załatwianie sprawy wymagało rozmaitych dokumentów i podejmowania decyzji na piśmie, zewsząd napływała urzędowa korespondencja, do odwiedzania były już trzy szpitale, każdy zamach bowiem umieszczono gdzie indziej i ogólnie biorąc można było od tego zwariować. Po dwóch dniach wydawało nam się, że przeżyliśmy intensywnie co najmniej dwa miesiące. Usiłowaliśmy odciążyć jakoś Alicję, w związku z czym nie było mowy o działalności prywatnej, to znaczy o szukaniu faceta i preparowaniu pułapki.

- Wyjedzie i tyle go będziemy widzieli - powiedziałam z troską.

- Nie masz większych zmartwień? - spytała z rozgoryczeniem Zosia. - Mnie się codziennie niedobrze robi, jak ona wyjeżdża samochodem. Nigdy nie wiem, w jakim stanie wróci.

- W żadnym. Ostrożnie jeździ...

Przyciśnięta okolicznościami Alicja była zmuszona znaleźć kluczyki i zacząć się posługiwać samochodem, do czego nie była przyzwyczajona. Wyraźnie jednak stało się widoczne, że albo w żaden sposób nie zmieści się w czasie, albo taksówki doprowadzą ją do całkowitego bankructwa. Ruszyła zatem pojazd, który jej nawet dobrze robił, w czasie prowadzenia bowiem umysł jej odrywał się od kłopotów i zmartwień.

Codzienne wizyty zaczął nam składać Thorsten. Prawdę mówiąc, nigdy nie zdołałam się zorientować, czyim jest synem i jaki rodzaj powinowactwa łączy go z Alicją, jej duńska rodzina bowiem była nad wyraz rozgałęziona, a o bliskości powiązań decydował nie stopień pokrewieństwa, tylko charaktery, wzajemne upodobania i stopień zaprzyjaźnienia. Thorsten był młodzieńcem sympatycznym, miał bystre, inteligentne, pełne życzliwej ciekawości oczy i blond brodę, która czyniła go godnym potomkiem przodków-wikingów. Okazało się, że już od dawna był żywo zainteresowany wydarzeniami i byłby się nimi zajął wcześniej, ale musiał najpierw skończyć jakąś pracę historyczną. Duńczycy są narodem metodycznym i mało nerwowym.

Teraz wreszcie postanowił włączyć się czynnie, przeprowadzić stosowne naukowe kalkulacje i wykryć zbrodniarza metodą logicznego rozumowania. Zrobił spis wydarzeń w porządku chronologicznym i został odesłany do pana Muldgaarda, żeby sobie z nim przeprowadził konferencję.

Jakby mało było tego wszystkiego, dzień w dzień o czwartej albo piątej rano wyrywał nas ze snu telefon. Dzwoniła z Australii niejaka Kangurzyca, przyjaciółka polskiej rodziny Alicji, w której nagle wezbrały jakieś dziwaczne sentymenty i tę właśnie porę wybierała sobie, żeby pytać o zdrowie i samopoczucie jej siostry i szwagra, przesyłać im czułe pozdrowienia i informować ich o swoich dość odległych planach przyjazdu do Europy i spotkania się z nimi.

- Zaczynam marzyć o tym, żeby przyjechała czym prędzej i zanocowała w moim łóżku - powiedziała Alicja, zgrzytając zębami. - Co mnie, do ciężkiej cholery, obchodzi to, że ona lubi podróżować w marcu?! I czy ja nie mam nic lepszego do roboty, jak tylko dowiadywać się i informować ją, czy moja siostra jeszcze ma katar?

- Czy ona w ogóle jest normalna? - spytałam, ziewając okropnie, bo uwagi wymieniałyśmy zaraz po kolejnym telefonie o czwartej trzydzieści osiem rano. - Może jest obłąkana?

- Jaka tam obłąkania, to po prostu zwyczajna idiotka! Ona sobie w ogóle nie zdaje sprawy z różnicy czasu pomiędzy Europą i Australią!

- Po jakiego diabła dzwoni codziennie? Musi czy co? Powiedz jej raz, że wszyscy zdrowi i niech ją piorun trafi!

- Mówię przecież, ale to sklerotyczka. Za każdym razem zapomina coś powiedzieć i dzwoni znowu. Niech oni sobie wreszcie założą telefon i niech dzwoni do nich!

Nie wydawało się dziwne, że w tej sytuacji Alicja jest do nieprzytomności zdenerwowana i szaleńczo wściekła. Obie z Zosią kładłyśmy to na karb konsekwencji wydarzeń i nadprogramowej działalności Kangurzycy, okazało się jednak, że nie miałyśmy pełnego rozeznania. Było gorzej.

W pierwszą środę po ostatnim zamachu Alicja wróciła do domu bardzo późno i od razu dopadła przybyłej tego dnia korespondencji. Dzwoniła już w czasie godzin pracy i kazała mi sprawdzić, czy nie ma listu z Anglii. W poniedziałek i wtorek udzielałam jej odpowiedzi negatywnej, w środę jednakże list z Anglii przyszedł. Pośpiesznie rozerwała kopertę i zbladła już w trakcie czytania pierwszych zdań.

- Cholera ciężka - powiedziała głosem wściekłej furii, którą akurat ktoś dusi za gardło.

I w tym momencie do drzwi zapukała kuzynka Greta. Zarówno Zosia, jak i ja pojęłyśmy natychmiast, jak łatwo jest w gruncie rzeczy popełnić zbrodnię. Kuzynka Greta była o krok od opuszczenia w sposób gwałtowny tego padołu i przeniesienia się na lepszy.

- Na litość boską, co się stało? - spytałam półgłosem, strojąc równocześnie do kuzynki Grety powitalne grymasy.

- Coś koszmarnego - odparła Alicja, z pewnym wysiłkiem szczerząc zęby w złej imitacji radosnego uśmiechu. - Chyba mnie szlag trafi. Nie jestem pewna, bo nie doczytałam do końca.

Niedobrze mi się zrobiło.

- Gdzie masz ten list? - spytałam złowrogo.

- Tu... Nie, zaraz... Chyba go gdzieś położyłam?

Zosia wydała z siebie cichy jęk. Pomyślałam sobie, że jeśli jeszcze jeden list zginie przed przeczytaniem, zaczniemy chyba otwierać jej korespondencję przed nią. Kuzynka Greta, która nigdy mi się specjalnie nie podobała, teraz wydała mi się postacią wręcz odrażającą.