Выбрать главу

- A kto spał przedtem na kanapie? - spytałam gromko, żeby im przerwać te nietakty.

- Elżbieta - odparła Zosia z ulgą. - Elżbieta się przeniesie na to podium... to znaczy. Chciałam powiedzieć, na to... łóżko.

- Elżbieta! - zawołała Alicja, wyraźnie przygnieciona komplikacjami. - Będziesz spała w trumnie?

- Mogę spać - odpowiedziała Elżbieta z kamiennym spokojem, pojawiając się w wejściu do kuchni z talerzem w ręku. - Gdzie masz trumnę?

- W atelier.

- Jakiś nowy nabytek? - spytała Elżbieta z grzecznym i umiarkowanym zaciekawieniem. - Nic takiego nie zauważyłam.

- Katafalk - wyjaśniła Alicja zgryźliwie. - Skoro oni to uważają za katafalk, to ja mogę pójść krok dalej, prawda?

- A, katafalk! Proszę bardzo, mogę spać na tym pomniku. Mnie się nigdy nic nie śni. Czy mam spać w pościeli Edka?

- Niekoniecznie, chyba że chcesz...

W dziedzinie opieki nad pijanymi nie mam żadnego doświadczenia i w ogóle zupełnie się, do tego nie nadaję, a poza tym byłam zmęczona po podróży i miałam całkowicie dość życia towarzyskiego, nie było mnie zatem na tarasie, kiedy Alicja, Leszek i Zosia przystąpili do budzenia i transportowania Edka. Wybiegłam z domu dopiero na krzyk Zosi, w drzwiach zderzając się z Pawłem.

W padającym z pokoju świetle widać było wyraźnie jego śmiertelnie bladą, uniesioną ku górze twarz, nieruchomą, bezwładnie opadłą rękę i również nieruchome, szeroko otwarte, wpatrzone w czarne niebo oczy.

Edek był martwy...

* * *

Niewyspani po niesłychanie męczącej nocy siedzieliśmy wszyscy przy śniadaniu, wpatrzeni w napięciu na Alicję, która odebrała właśnie kolejny telefon od władz śledczych. Władze śledcze nie ustawały w kontaktowaniu się z nami z wyraźnym i bezrozumnym upodobaniem. Od wpół do drugiej w nocy do piątej rano straszliwy tabun policji kłębił się w domu i ogrodzie, szukając niesprecyzowanego na razie narzędzia zbrodni i usiłując porozumieć się z nami po duńsku. Rezultaty tych usiłowań były raczej mierne. Nikłą pociechę stanowiła myśl, że równocześnie ktoś inny uszczęśliwia atrakcyjnymi pytaniami także i tamtych czworo, wyrwanych ze snu w Rosklide i Hvidovre.

Zbrodnia była niewątpliwa. Śmiertelną ranę zadano od tyłu, coś przebiło marynarkę i koszulę i pomiędzy żebrami dosięgło serca. Nigdzie w pobliżu zwłok nie znaleziono niczego, co mogłoby pasować jako narzędzie mordu. Od przerażonych, spłoszonych, wstrząśniętych przyjaciół ofiary nie zdołano się niczego dowiedzieć. Na nikim nie udało się skupić żadnych podejrzeń.

Stopień naszego oszołomienia wydarzeniami był różny. Alicja trzymała się nieźle, głównie dzięki obecności podpory w postaci Leszka, będącego dla niej od lat najcenniejszym z przyjaciół. Szlochanie mu w kamizelkę wyraźnie jej pomogło. Leszek i Elżbieta zachowywali filozoficzny spokój, stanowiący zapewne ich cechę rodzinną. Zosia była kompletnie wytrącona z równowagi i wszystko leciało jej z rąk, zachwycony sensacją Paweł z dużym wysiłkiem starał się ukryć zachwyt, ja zaś z różnych przyczyn czułam się całkowicie zdegustowana. Nie po to przyjechałam do Allerød na kilka tygodni, żeby zaraz na samym wstępie natykać się na zwłoki.

Kolejny telefon niezwykle uprzejmych władz powiadamiał właśnie Alicję o dalszych szczegółach.

- Został dziabnięty fachowo, od tyłu, jakimś specjalnym, cienkim, ostrym i niezbyt długim sztyletem - powiedziała z westchnieniem, odkładając słuchawkę.

- Rożen...! - wyrwało się Pawłowi.

- Odczep się od rożna, dobrze? - mruknęłam niechętnie.

- Nie żaden rożen, tylko sztylet - odparła równocześnie Alicja. - Możliwe, że sprężynowy, nie wiem, czy istnieją sprężynowe sztylety, ale oni tak podejrzewają. Zaraz tu przyjadą, żeby go poszukać, bo w nocy im się źle szukało. Będzie śledztwo. Jedzcie prędzej.

- Skąd wiedzą, że sztylet, i to sprężynowy, skoro w Edku nic nie było? - spytała Zosia z niesmakiem.

- Ślad wygląda jakoś tam typowo. Jedzcie prędzej...

- Myślisz, że wskazane będzie udławić się do razu, hurtem? Bez tego będą mieli za mało roboty?

- Jedzcie prędzej... - powiedziała z jękiem Alicja, najwyraźniej niezdolna do żadnej myśli poza pragnieniem pozbycia się jakoś nas i stołu, rozstawionego prawie na środku pokoju.

Zjedliśmy prędzej, acz z nikłym apetytem, i doprowadziliśmy pomieszczenie do porządku. Mogliśmy jeść w tempie dowolnie ślamazarnym, duńskie gliny bowiem przyjechały dopiero po półtorej godzinie. Ciekawiło mnie, jak też w końcu dadzą sobie z nami radę.

* * *

Wszystkie komplikacje językowe minionej nocy spowodowały, że do prowadzenia śledztwa wytypowany został niejaki pan Muldgaard, bardzo szczupły, bardzo wysoki, bardzo bezbarwny i bardzo skandynawski. Pan Muldgaard, którego stopień służbowy na zawsze pozostał dla nas tajemnicą, posiadał w rodzinie jakichś polskich przodków, w związku z czym władał polskim językiem. Istniała nadzieja, że zdoła się z nami jakoś porozumieć. Opanowany przezeń język wydawał się dość oryginalny, zdradzał niekiedy naleciałości jakby biblijne i stał w niejakiej sprzeczności z przyjętą w Polsce powszechnie gramatyką, niemniej jednak dawało się go zrozumieć. Pan Muldgaard rozumiał nas znacznie lepiej niż my jego, co dla władz było bez porównania ważniejsze. Wrażenie robił sympatyczne i wszyscy szczerze życzyliśmy mu sukcesów.

Przyjechał z niewielką grupką współpracowników, których od razu rozproszył po domu i ogrodzie, polecając szukać cienkiego i ostrego przedmiotu ze stali. Nas wszystkich zebrał przy długim, niskim stole w środkowym, największym pokoju, sam ulokował się w fotelu z wielkim notesem w ręku i rozpoczął śledztwo od początku. Alicja została oddelegowana do asystowania przy rewizji, tak więc wokół stołu siedziały wyłącznie osoby nie znające języka duńskiego. No i pan Muldgaard mówiący po polsku...

- Azali były osoby mrowie a mrowie? - spytał z uprzejmym, wręcz nieurzędowym zainteresowaniem, przystępując do rzeczy.

Zgodnie wytrzeszczyliśmy na niego oczy. Paweł jakoś dziwnie prychnął. Zosia zastygła z papierosem w jednej i zapalniczką w drugiej ręce. Leszek i Elżbieta, szalenie podobni do siebie, zapatrzyli się w niego nieruchomym wzrokiem z jednakowo nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nikt nie odpowiadał.

- Azali były osoby mrowie a mrowie? - powtórzył cierpliwie pan Muldgaard.

- Co to znaczy? - wyrwało się Pawłowi z nadzwyczajnym zaciekawieniem.

- Moim zdaniem, on pyta, czy dużo nas było - powiedziałam z lekkim powątpieniem.

- Tak - przyświadczył pan Muldgaard i uśmiechnął się do mnie życzliwie. - Ile sztuki?

- Jedenaście - odparł łagodnie i uprzejmie Leszek.

- Kto były owe?

Przystosowując się z pewnym trudem do formy pytań, niepewni, jakim językiem należy odpowiadać, podaliśmy mu personalia wszystkich obecnych w czasie zbrodni. Pan Muldgaard sobie notował. Uzgodniliśmy czas przeniesienia się na taras i sprecyzowaliśmy stopień zażyłości z Edkiem. Następnie zaczęło się trudniejsze.

- Co robiły one? - spytał pan Muldgaard.

- Dlaczego tylko my? - zaprotestowała Zosia z oburzeniem i pretensją w przekonaniu, iż pytanie odnosi się wyłącznie do kobiet.

- A kto? - zdziwił się pan Muldgaard.

Leszek wykonał w kierunku Zosi uspokajający gest.

- My też - odpowiedział. - On ma na myśli nas wszystkich. Mówmy po kolei, co kto pamięta.

- Ja nogi - oświadczył stanowczo i bez namysłu Paweł. - Pamiętam same nogi.

- Jakie nogi? - zainteresował się pan Muldgaard.

Paweł popatrzył na niego, jakby nieco stropiony.