Выбрать главу

- No i mamy - powiedział filozoficznie. - Zastrzelał dwa razy.

- To teraz już zostaje tylko sztylet - ucieszył się Paweł.

Satysfakcji Alicji nie zmniejszała nawet ruina magnetofonu.

- No, teraz chyba mu się odechce grzebać w moich rzeczach - mruknęła półgłosem, zbierając szczątki do dużego pudła. - Nie wiem, czy to nie jest wystarczająca okazja, żeby otworzyć tę butelkę napoleona.

- Nie - odparła Zosia stanowczo. - Otworzymy, jak oni wyjadą. To istny cud, że się nie stłukła!

Ciężko poszkodowany i jeszcze ciężej obrażony Bobuś pomiędzy jękami dawał do zrozumienia, że posądza Alicję o zastawienie pułapki specjalnie na niego. Domagał się fachowej opieki lekarskiej. Chęci wyjazdu, o dziwo, nie zdradzał, w przeciwieństwie do Białej Glisty, która, śmiertelnie wystraszona, gotowa była opuścić ten koszmarny dom nawet natychmiast.

- Właściwie mogłabyś mu przebaczyć parę rzeczy - powiedziałam ugodowo, pomagając jej zwijać taśmy. - Stracił perukę i odpracował za ciebie następny zamach. Ty byś z tego interesu tak ulgowo nie wyszła.

- Stłukł szybę i zniszczył mi magnetofon... Chociaż nie, magnetofon mogę mu darować, zniszczyła go Biała Glista. Mam już bardzo ładną listę szkód, które przez nich poniosłam. Poza tym to nie jego zasługa, że jest wzrostu siedzącego psa. Mnie by trafiło gdzie?

- W sam środek twarzy. Według mojego rozeznania, raczej nie miałabyś już głowy.

- Popatrz, a ja wcale nie wiedziałam, że on nosi perukę!...

Pan Muldgaard doczekał się wreszcie specjalisty, po którego zadzwonił natychmiast po wypadku, i razem z nim oraz szaleńczo zaciekawionym Pawłem obejrzał wybuchową szafkę. Specjalista na pierwszy rzut oka stwierdził, co to było, udał się do ogrodu i przyniósł stamtąd kilogramowy odważnik.

- Była rura - wyjaśnił pan Muldgaard, demonstrując szczątki puszki po parówkach. - Ciężar uplasowany przed. Wybucha uplasowana za. Kwas... Kwas...

- Z ogórków? - spytała mimo woli Zosia.

- Nie. Kwas pi... pika...

- Pikle - podpowiedziała bez przekonania Alicja.

- Pikrynowy - podpowiedział Paweł.

- Pikrynowy - ucieszył się pan Muldgaard. - Kwas pikrynowy. Bardzo wielka moc, ona pcha ciężar, któren śmiga.

- Paweł, rozumiesz, co on mówi? - spytała nieco zdezorientowana Alicja. - Wiesz, co to było?

- No pewnie! Ten kwas był w pudełku, taką rurę sobie z tego zrobił, jakby lufę, wziął sprężynkę, pewnie od długopisu, i połączył to z drzwiczkami. Otworzyły się drzwiczki, puknęło w ten kwas i ten odważnik wyleciał jak pocisk. Powinien był mu urwać łeb.

- Ale przecież szafka jest cała? - zdziwiła się Zosia. - Nawet się nic nie stłukło?

- Bo cały impet poszedł do przodu. Gdyby nie otworzył tak szeroko, toby wyrwało drzwiczki, a tak, proszę nic się nie stało. Bardzo inteligentnie zrobił...

- Rzeczywiście, kompletnie nic się nie stało - zauważyła Alicja.

- No nie, ja nie to miałem na myśli... Efektowniejszy od poprzednich zamach obudził w nas nowe refleksje. Stojąc wokół i patrząc na ręce badającemu szczegóły specjaliście, rozważaliśmy wnioski. Morderca musiał wiedzieć, że nikt, prócz Alicji, nie otwiera szafki. Musiał być z nami blisko związany, a zatem należało już chyba odrzucić koncepcję kogoś z zewnątrz. Wymyślił sobie coś, co już doprawdy wydawało się pewne. Można było spać w łóżku Alicji i chodzić w jej ciuchach, ale otworzyć świętą szafkę mogła tylko ona sama. Morderca nie znał widocznie Bobusia... Znalazł sobie coś niezawodnego, zostawiliśmy mu przecież cały dzień do dyspozycji...

- Alicja, tyś powinna iść spać - zatroskała się nagle Zosia. - Już po pierwszej, rano masz jechać do Viborg.

- Jak ja mam iść spać, skoro co chwilę coś się w tym domu przytrafia! Może tu jeszcze leży gdzieś jakaś bomba zegarowa albo inne świństwo?

- Sprawdź pod twoim łóżkiem i w samochodzie...

- A właśnie, gdzie ten Thorsten? - przypomniała sobie Alicja. - O której on pojechał? O dziewiątej? Co on robi tyle czasu z tym samochodem?

- No jak to co, musiał jechać do Kopenhagi, to jest pół godziny, znaleźć stację obsługi, poczekać, zmienić ten olej, jeszcze godzina... Dwie godziny najmarniej!

- Tak, ale już minęło cztery!

- Może musiał dłużej czekać?...

Specjalista od szafki, rozgryzłszy do końca tajemnicę, opowiadał coś panu Muldgaardowi, który nagle zaczął okazywać lekki niepokój.

- Samochód numer pani jaka jest? - zwrócił się do Alicji.

Alicja spojrzała na niego, a potem na kartkę przyczepioną do ścianki regału.

- BM 18 235. Dlaczego?... Co się stało? Pan Muldgaard powtórzył numer po duńsku. Obaj ze specjalistą popatrzyli na siebie. Wydawali się nieco wstrząśnięci. W napięciu oczekiwaliśmy wyjaśnienia.

- Niedobrze - powiedział pan Muldgaard z troską. - Bardzo źle. Wielki ogień na autostrada, samochód volvo zadawał cios do cysterna z benzyną. Numer jego nader podobna...

- Thorsten...! - krzyknęła pobladła gwałtownie Alicja.

Wszystkich nas podniosło z miejsc. Trzeci zamach tego samego dnia to już wydawało się za wiele! Specjalista powiedział coś po duńsku i Alicja jakby skamieniała.

- Co on powiedział?! - krzyknęła nerwowo Zosia, szarpiąc ją za ramię. - Co on mówi?!

- Zawęgielniona zewłoka we środka samochód - przetłumaczył zmartwiony i pełen współczucia pan Muldgaard.

- Matko Boska, co za koszmarny wieczór! Ile tych ofiar jeszcze będzie...?!

W parę minut potem wszyscy razem pojechaliśmy na miejsce katastrofy samochodami pana Muldgaarda i specjalisty od szafki. Na głupie protesty Bobusia i Białej Glisty, pozostawionych samym sobie, nikt nie zwrócił uwagi. Bobuś w charakterze niedoszłej ofiary stanowił dla nas samą przyjemność, sprzątaczka była osobą zupełnie obcą, ale Thorsten był bliski, znajomy, sympatyczny... Jego śmierć, tak straszna, to już była jakaś przytłaczająca potworność!

Wypadek przytrafił się na rozgałęzieniu szos do Hillerød i Helsingør. Obecni na miejscu przypadkowi świadkowie zgodnie stwierdzili, że cysterna z benzyną, wyjeżdżająca z szosy od strony Helsingør, przyhamowała na widok volvo jadącego od strony Kopenhagi, zmierzającego, sądząc z pasa, do Hillerød. Volvo było na łuku i leciało dość szybko. Zamiast skręcić lekko w lewo, pojechało prosto i wyrżnęło wprost w cysternę. Pożar wybuchł natychmiast.

Zamieszanie jeszcze panowało potężne, chociaż ogień już został ugaszony, bo tak imponujące katastrofy nie przytrafiają się na każdym kroku. Z samochodu Alicji zostały do niczego niepodobne szczątki. Zwęglone zwłoki zabrano już do jednej sanitarki, obok drugiej kłębił się tłum ludzi.

Alicja, która cała drogą szczękała zębami, teraz straciła równowagę do reszty. Wydzierając się z objęć Zosi, szlochając, zupełnie nie panując nad sobą i wydatnie zwiększając zamieszanie, pchała się do ambulansu ze zwęglonymi zwłokami. Tłum obok tego drugiego nieco się rozproszył, wszyscy bowiem zainteresowali się wybuchłą z nagła w pobliżu dziką awanturą. I oto za ludźmi, nie wierząc własnym oczom, ujrzałam Thorstena we własnej osobie, żywego, zdrowego, na własnych nogach, w nieco tylko podniszczonej odzieży, Rozepchnęłam policjantów i dopadłam Alicji.

- Uspokój się! Wyjdź stąd! - wrzasnęłam, usiłując wywlec ją z powrotem. - Przestań opłakiwać obcych ludzi, dosyć masz swoich! Thorsten żyje!!!