Выбрать главу

- Nie wiem - powiedział niepewnie. - Prawdopodobnie czyste...

Pan Muldgaard przyglądał mu się ze zmarszczoną brwią i w głębokiej zadumie.

- Dlaczego? - spytał stanowczo.

Paweł spłoszył się ostatecznie.

- O rany, nie wiem. No, bo to chyba myją, nie? Tu wszyscy myją nogi...

- Paweł, na litość boską...! - krzyknęła zdenerwowana nagle Zosia. Z ulgą pomyślałam sobie, że co za szczęście, że nie ma tu żadnego z moich synów.

Pan Muldgaard robił wrażenie człowieka, który cierpliwie zniesie wszystko.

- Dlaczego same nogi? - spytał. - A reszta kadłuba nie?

- Nie - powiedział pospiesznie Paweł. - Na nogach była lampa, a reszta kadłuba była w ciemno.

Wyglądało na to, że sposób wypowiadania się pana Muldgaarda jest dość zaraźliwy. Nie kryjąc niezadowolenia, Zosia spróbowała skorygować potomka.

- Paweł, przestań! Ciemno było na góra kadłuba... Tfu! Powiedzcie to jakoś po polsku.

- Zejdźmy może z tego kadłuba - zaproponował Leszek. - My to panu po prostu pokażemy...

Po dokonaniu prezentacji lampy pan Muldgaard całkiem rozsądnie zażądał odtworzenia dekoracji. Ustawiliśmy krzesła i fotele tak samo jak wczorajszego wieczoru, po czym całe śledztwo przeniosło się na taras. Udało nam się w pewnym stopniu uzgodnić, gdzie kto siedział. Przed oczami stanęły mi buty w czerwonym blasku i postanowiłam się włączyć.

- Panie Leszku, pana i Henryka mamy właściwie z głowy - oświadczyłam bez wahania, po czym zwróciłam się do pana Muldgaarda: - obaj, ten pan i Henryk Larsen, przez cały wieczór nie ruszyli się z miejsca, co mogę stwierdzić pod przysięgą. Siedzieli i rozmawiali. Sama widziała.

- A pani ruszała się? - spytał pan Muldgaard z tak silnym akcentem na „się”, że przez moment miałam wrażenie, iż podejrzewa mnie o jakieś epileptyczne drgawki i to właśnie pragnienie przede wszystkim wyjaśnić. Opanowałam wrażenie.

- Jasne, że się ruszałam. Kilka razy. Chodziłam po cukier, po papierosy, pomagałam Alicji robić kawę... Ale za każdym razem, wracając, widziałam ich nogi. A w ogóle siedzieli koło mnie.

Zaczynając od domu i licząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, siedzieli kolejno: Elżbieta, Edek, Leszek, Henryk, ja, Alicja, Roj, Anita, Zosia i Paweł. Siedzieli czysto teoretycznie, w praktyce nie tylko błąkali się tam i z powrotem, ale także zajmowali cudze fotele. Jedynie Leszek i Henryk ani na chwilę nie opuścili swoich miejsc, co zgodnie zaświadczyli wszyscy. Pan Muldgaard, badając szczegóły topograficzne, sprawdził, czy przypadkiem Leszek nie mógł zabić Edka nie wstając z fotela, i po nader wnikliwych próbach wykluczył tę możliwość. Tym bardziej nie mógł tego uczynić Henryk, który siedział dalej. Istotnie, tych dwóch mieliśmy z głowy.

Odliczywszy także Edka, pozostawało osiem osób, wśród których należało szukać mordercy. Chyba, że ktoś z zewnątrz... Kogoś z zewnątrz nie można było wykluczyć. W tych ciemnościach i w tym zamieszaniu do ogrodu mogło wejść czterdziestu rozbójników i nikt by ich nie zauważył. Czemuż jednak ci rozbójnicy mieliby mordować akurat Edka, który przyjechał do Danii po raz pierwszy w życiu przed czterema dniami, spędził te dni na nadużywaniu alkoholu i nikomu jeszcze nie zdążył się narazić? Przez pomyłkę...?

Pan Muldgaard przyjrzał nam się z uwagą i dość podejrzliwie. Następnie po licznych, ciężkich i całkowicie bezskutecznych, wysiłkach zmierzających do ustalenia, kto, co i kiedy robił i gdzie się w jakim momencie znajdował, przystąpił do szukania motywu zbrodni.

- Azali nie miłowała jego jaka osoba? - spytał z naciskiem, nie odwracając od nas bacznego spojrzenia.

Zatkało nas wszystkich radykalnie. Odpowiedź na tak sformułowane pytanie wydawała się całkowicie niemożliwa. Na upartego można było oświadczyć, że owszem, miłowała go Alicja, ale po pierwsze miałoby to niewiele wspólnego z prawdą, po drugie zaś wszystko wskazywało na to, że pan Muldgaard pyta raczej, czy ktoś nie żywił do Edka niechęci. Nikt taki nie przychodził nam na myśl. Edek na ogół dawał się lubić i na trzeźwo był człowiekiem uroczym i pełnym wdzięku.

- Nie - powiedział Leszek, oprzytomniawszy po długiej chwili milczenia. - wszyscy go lubili.

Pan Muldgaard zamyślił się, po czym zadał następne pytanie, wysoko kwalifikujące jego instynkt śledczy.

- Była może jaka incydent? Ten wieczór alibo przódy?

- O rany boskie...! - jęknął z akcentem podziwu i zachwytu Paweł, roziskrzonym wzrokiem wpatrzony w usta pana Muldgaarda. Zachłannie i wręcz w napięciu oczekiwał każdej jego następnej wypowiedzi, delektując się formą i nie bacząc na treść.

- Paweł, zamknij się wreszcie - powiedziała mechanicznie Zosia, zdenerwowana dla odmiany raczej treścią.

Pan Muldgaard przeniósł wzrok na nią i z niej na Pawła.

- Ta dama - upewnił się - to wasza mać?

Sama zaczęłam zachłannie oczekiwać każdej następnej wypowiedzi pana Muldgaarda. Poczułam, że jestem świadkiem rzeczy jedynych w swoim rodzaju. Paweł starannie unikał spojrzenia matki. Zosia najwyraźniej wolała nie patrzeć na syna.

- Tak - powiedziała nagle życzliwie i ze współczuciem Elżbieta. - To jest jego mać.

- Elżbieta...! - jęknął Leszek.

Pan Muldgaard wrócił do tematu.

- Incydent. Była jaka alibo nie?

Patrzyliśmy na niego, nie chcąc, na wszelki wypadek, spoglądać za siebie. Niezdecydowanie gęstniało w powietrzu. Nikt jakoś nie miał ochoty ujawniać wydarzeń poprzedniego wieczoru bez porozumienia z Alicją. Czy dziwaczny występ pijanego Edka mógł mieć w ogóle jakiś sens i jakieś znaczenie? Ona go znała najlepiej...

Nagle doszłam do wniosku, że nie można z tym dłużej zwlekać, i nie zważając na wrażenie, jakie to może uczynić, postanowiłam uzgodnić z nią rzecz natychmiast.

- Zaraz wrócę - oświadczyłam, nie wdając się w bardziej szczegółowe wyjaśnienia, i opuściłam taras, zanim pan Muldgaard zdążył zaprotestować.

Alicję znalazłam w atelier, rozpłaszczoną na czworakach, z głową pod katafalkiem. Czasu miałam mało, od razu więc uznałam, że prościej będzie samej się tam wczołgać niż próbować ją wyciągnąć.

- Ty, słuchaj - powiedziałam do jej łokcia, usiłując wyplątać włosy z jakiś elementów konstrukcyjnych. - Doszliśmy do incydentów, które zaszły alibo nie. Nie wiemy, czy mu powiedzieć o tych krzykach Edka. Co o tym myślisz?

- Właśnie nie wiem - odparła Alicja okropnie rozzłoszczona, głosem przytłumionym zarówno furią, jak i pozycją. - Myślałam, że może tu gdzieś wleciał. Za cholerę nie mogę go znaleźć. Myślałam, że może oni znajdą przypadkiem, ale też nie. Gdzie on, do diabła, może być?!

- Na litość boską, kto?!

- Ten list od Edka, który zginął. Nie wiem, co on tam napisał.

- Ale nie możemy czekać z odpowiedzią, aż go znajdziesz. Zdecyduj się, mówimy mu prawdę czy nie?

Alicja cofnęła łokieć i z pewnym trudem odwróciła się do mnie twarzą.

- Jaką prawdę? - spytała nieufnie.

- No przecież ci tłumaczę! On pyta, czy były jakieś incydenty, a my wszyscy milczymy z głupim wyrazem twarzy. Masz tu samych wiernych przyjaciół. Przyznajemy się czy nie?

- No przecież ci mówię, że właśnie nie wiem! Chciałam przedtem znaleźć ten list!

- Mamy mu powiedzieć, że odpowiemy na pytanie dopiero, jak ty znajdziesz list?

- No nie... Nie wiem. Sama nie wiem. Jak uważasz?

- Ja też nie wiem. Ale jak my nie powiemy, to mogą powiedzieć tamci. Roj, Henryk... To są Duńczycy, powiedzą prawdę bez chwili namysłu.

- Nie rozumieli, co krzyczał.

- Ewa i Anita mogły im przetłumaczyć.