- Przeciwnie. Muszę czytać wolniej, jeśli mam wszystko zrozumieć...
Przeczytałam upragnione wiadomości trzykrotnie. Z pewnym trudem zmusiłam się do zaniechania po raz czwarty czytania fragmentów całkowicie prywatnych i skupiłam się nad fragmentami mniej prywatnymi. Zosia stała nade mną jak kat nad skazańcem. Nie ulegało wątpliwości, że śmierć Edka narobiła kłopotów różnym, bliżej niesprecyzowanym osobom. Nadal nie było wiadomo, jakim nazwiskiem przedstawiał mu się facet w czerwonej koszuli. Nawet i bez nazwiska jednakże stało się już pewne, że ów facet był jednostką nad wyraz podejrzaną. Związany był z jakąś nie znaną mi całkowicie niesympatyczną organizacją i współpracował z kimś z naszego otoczenia w Allerød. Istniały przypuszczenia, że tym kimś była Alicja, dalszy ciąg wydarzeń jednakże sprawił, że przypuszczenia upadły. Może to być mężczyzna, może to być kobieta, ale raczej kobieta. Mamy zachować daleko idącą ostrożność, bo rzecz jest poważna i morderca nie cofnie się przed niczym, pewną pociechę stanowi fakt, że całość imprezy nie dotyczy bezpośrednio naszego kraju, organizacja uprawia swoją działalność na innych terenach, u nas ograniczając się tylko do machlojek finansowych. Poza tym jej nie obchodzimy. Ona obchodzi nas o tyle, że nie lubimy, jako kraj, służyć pomocą finansową, nawet bezwiednie, różnym niesympatycznym organizacjom. Tu należy szukać osoby, która dużo podróżuje i nie budzi żadnych podejrzeń.
Tyle udało mi się wywnioskować z informacji zawartych w liście.
- Przestań mieć taki rozanielony wyraz twarzy i mów, co wiesz! - zażądała Zosia niecierpliwie. - Nie wiem, jakim sposobem, ale może się wreszcie coś wykryje!
Streściłam jej moje wnioski.
- Gdyby nie to, że nie podróżujesz bardzo dużo, pasowałabyś jak ulał - dodałam jadowicie. - Nie budzisz podejrzeń, z facetem mogłaś się stykać, Edka znałaś...
- Odczep się! - zdenerwowała się Zosia. - I popełniam zbrodnie, znajdując się gdzie indziej! Telepatycznie chyba albo siłą woli! Anita by pasowała, gdyby nie to, że ona właśnie budzi podejrzenia. Nie chcę się czepiać, ale jednak najlepsza jest tu Ewa. Ustawicznie jeździ gdzieś służbowo, podejrzeń nie budzi, czarnego faceta zna, a mógł ją dziabnąć jej wspólnik dla kamuflażu. Zauważ, że w takich sprzyjających warunkach nie zrobił jej nic złego!
- Zupełnie nie budzi podejrzeń Roj - mruknęłam w zadumie. - Wręcz nie sposób się do niego przyczepić. I ta rozpacz teraz, przez pomyłkę zadźgał ukochaną żonę... Co to za jakaś cholerna organizacja, nic mi nie przychodzi do głowy. Takich idiotycznych zbrodni nie może popełniać żadna szanująca się organizacja.
- Widocznie to jest organizacja, która się nie szanuje - zawyrokowała Zosia. - Dajmy jej spokój na razie, ważniejsze jest, czy Paweł rozpozna faceta.
Oczekiwany przez nas w napięciu Paweł wrócił dopiero późnym popołudniem, prawie równocześnie z Alicją. Był głęboko rozczarowany i zmartwiony.
- Postawili przede mną ze dwudziestu takich samych, czarnych i w czerwonych koszulach - powiedział z urazą. - Skąd oni tyle tego wzięli? Żaden nie pasował, w ogóle byli niepodobni. Co gorsza, potem się wykryło, który to jest ten Giuseppe od Ewy, obejrzałem go jeszcze raz, ale na nic. To nie on.
- I po diabła myśmy siedzieli tyle czasu w Angleterre? - spytałam z niezadowoleniem. - Co nam w ogóle daje ten romans Ewy?
- Doświadczenia życiowe - wyjaśniła Zosia pouczająco. - Miłość jest szkodliwa, weź to pod uwagę
- Ty lepiej weź pod uwagę, że mamy zachować daleko posuniętą ostrożność. Bobusia i Białą Glistę diabli wynieśli, niewiele nas już zostało do wyboru. Co gorsza, nie wiadomo, jakim sposobem, bo sztylet już też odpracował...
Osobliwa pedanteria mordercy, sprawiająca, że przy użyciu każdego narzędzia poprzestawał na dwóch próbach, rezygnując z trzeciej, pozwoliła nam nieco spokojniej spożywać posiłki. Truciznę, sztylet i broń palną mieliśmy z głowy. Młotek również. Mimo najszczerszych wysiłków nie udawało nam się odgadnąć, co przedsięweźmie następnym razem. Paweł upierał się przy pułapce, twierdząc, że pomysł już ma i brakuje mu tylko dwudziestu koron. Obie z Zosią, nie bacząc na protesty Alicji, która z oślim uporem lekceważyła grożące jej niebezpieczeństwo, ustaliłyśmy, że co noc będzie spała na innym łóżku, zamiast niej natomiast w poprzednim posłaniu będzie układana kukła.
Około siódmej przybył znienacka Jens z papierami, które Alicja miała podpisywać późnym wieczorem. Okazało się, że uzyskał je i był wolny wcześniej, wobec czego, szlachetnie biorąc pod uwagę jej przykrości życiowe, od niej zaczął zbieranie podpisów.
Czas jej konwersacji ze szwagrem w urzędowych sprawach spędziłyśmy nad wyraz pracowicie. Wykorzystałyśmy go na produkcję elementu zastępczego, zużywając w tym celu stary koc, kilkanaście metrów materiałów włókienniczych luzem, kilka rolek papieru toaletowego, jej nocną koszulę i perukę. Kukła wyszła jak lalka!
Nie zdążyłyśmy Alicji zademonstrować jej sobowtóra. Jens wyszedł, kiedy Zosia w swoim pokoju zeszywała niektóre fragmenty naszego arcydzieła. Alicja zamknęła za powinowatym drzwi i wyjęła z torebki nową paczkę papierosów,
- Cholera - powiedziała, rozdzierając opakowanie. - Ale rozrywka mnie czeka!
Zabrzmiało to raczej złowieszczo, zaniechałam zatem poszukiwania w kosmetyczce reszty agrafek, pozostałych po produkcji kukły, i spojrzałam na nią z niepokojem.
- No? Co ma być?
- Będę musiała... - powiedziała Alicja i zapaliła papierosa. - Będę musiała zrobić...
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Odłożyła papierosy na stół i poszła do przedpokoju.
- Co będziesz musiała, do diabła?! - wrzasnęłam za nią, zniecierpliwiona. W tym domu pukanie rozlegało się zawsze w niewłaściwych momentach.
Siedziałam na kanapie za stołem, zawartość kosmetyczki miałam rozsypaną wokół, zamierzałam w przewidywaniu gościa sprzątnąć pośpiesznie ten śmietnik i wynieść się, ale na widok osoby, która weszła, znieruchomiałam na mur.
Był to potwór. Płci niewątpliwie żeńskiej. Wśród radosnych powitań do pokoju wkroczyła osoba więcej niż o głowę wyższa od Alicji, wszerz rozmiarów rzadko spotykanych. Usiłowałam na oko ocenić jej obwód, jednakowy od szyi aż do kolan, i metr dziewięćdziesiąt musiałam przyjąć za absolutne minimum. Ubrana była w letnią kretonową sukieneczkę w pomarańczowe i żółte kwiaty na różowym tle, na górze miała kusy czarny sweterek, z takich, jakie się u nas nosiło przed wojną po wsiach przy pasaniu krów, spod sukieneczki zaś wystawały jej olbrzymie, szerokie, bezkształtne, pofałdowane, grube, czarne spodnie. Przypominały mocno słoniowe nogi, chociaż słoń razem z nogami wygląda jednak wdzięczniej. Wbrew odebranemu w dzieciństwie starannemu wychowaniu, nie byłam w stanie oderwać od niej oczu. Siedziałam, patrzyłam i z zajęciem wyliczałam, ile by z niej wyszło takich jak Alicja. Żeby nie przesadzić, dwie i pół. Możliwe, że trzy...
Alicja znalazła na biurku latarkę i sekator i razem wyszły do ogródka. Oszałamiająca kobieta przyświecała, a Alicja ścinała rosnące obok tarasu dalie. Ułożyła ładny bukiet pod kolor sukieneczki i wręczyła gościowi. Przez chwilę jeszcze posiedziały przy stole obok kuchni, na szczęście nie zwracając na mnie uwagi, obejrzały jakieś prospekty, osoba wyciągnęła z torby paczuszki z nasionami, odbyła z Alicją krótką naradę, po czym zapakowała się z powrotem, pożegnała i wyszła.
Oprzytomniałam nieco i odzyskałam głos. Pamiętna dzikich awantur o kuzynkę Gretę, już otworzyłam usta, żeby spytać ostrożnie, któż to jest ta piękna i niezwykle elegancko ubrana kobieta, ale Alicja mnie ubiegła.