Выбрать главу

Popatrzyłam na nią w oszołomieniu, pełna zgrozy i różnych mieszanych uczuć.

- Nie do wiary! Wiesz, że ty bijesz wszelkie rekordy! Zapomniałaś, jak się nazywasz?!

- Coś w tym rodzaju - wyznała Alicja ze skruchą. - Nie skojarzyło mi się ze mną, tylko z panią Hansen. Byłam gotowa zapierać się zadnimi łapami, że panią Hansen napadnięto i żadnej innej nie znam.

Usiłowałam wyobrazić sobie okoliczności, w których zapomniałabym, że Chmielewska to ja, i wyszło mi, że chyba tylko nad grobem mojej świętej pamięci nieboszczki prababki... Pośpiesznie usunęłam sprzed oczu widmo nagrobka, na którym lśni wyryte moje własne nazwisko, i przyjrzałam się krytycznie Alicji.

- Co prawda, to wyglądasz tak, że bez trudu można się pomylić. Ten bandzior ma wyraźnego pecha!

Inne osoby bierze za ciebie, a ciebie za inne osoby. Myślisz, że on uwierzył w pierwszej chwili, że się spóźnił i że ciebie wcześniej zdążył szlag trafić?

- Chyba coś koło tego. A zaraz potem ty poszłaś do ataku...

- I co, czatował w tym samochodzie? Skąd wiedział, że będziesz wychodziła? Dochodzi dwunasta, to nie jest zwykła pora wychodzenia z domu! Wiedział, że nam zabraknie papierosów? Umówił się z Lilian?

- Oszalałaś! Miałam iść do Jensa. Może myślał, że jestem u Jensa i czatował na mój powrót?

- Aha i zmyliło go to, że wyszłaś z domu, zamiast do niego wracać? Możliwe. Szczególnie że wyszłaś nie ty, a jakieś takie obszarpane nie wiadomo co... A skąd wiedział, że masz być u Jensa?

- Mówiłam o tym przecież...

- Komu?!

Zamilkłyśmy nagle, patrząc na siebie. Rzeczywiście. Kto wiedział, że Alicja późnym wieczorem ma być u Jensa?

- Umawiałam się z nim przez telefon... - powiedziała Alicja niepewnie.

- I kto to słyszał? Umawiałaś się po duńsku! Znów popatrzyłyśmy na siebie w milczeniu.

- Tutaj siedzieliśmy my, nasz ukochany pan Muldgaard i Anita - powiedziałam powoli. - Anita rozumie po duńsku dokładnie tak samo, jak po polsku... A kto siedział u Jensa?

- Nie wiem. Chyba trzeba go zapytać...

- Komu jeszcze o tym mówiłaś?

- Nie wiem. O rany boskie, cała rodzina o tym wiedziała! Czekaj...

- Roj wszedł zaraz potem... A jeśli był wcześniej, jeśli się czaił pod oknem i słyszał...? Zdaje się, że Roj też rozumie po duńsku?

- Znowu to samo, Roj i Anita...

- Słuchaj, a jeśli my się czepiamy niepotrzebnie? A jeśli to ktoś z twojej tutejszej rodziny? Jeśli to Jens?... On dużo jeździ, nie budzi podejrzeń...

Alicja uczyniła gest popukania się palcem w czoło, zatrzymała się w połowie pukania, spojrzała na mnie, po czym dokończyła gestu.

- Edek krzyczał, że przyjmuję takie osoby - przypomniała mi. - Jensa przy tym nie było.

- Ale był poprzedniego dnia. Edek go widział. Po pijanemu mogło mu się pomieszać. Krzyczał: „Jemu też powiem”...

Alicja w zamyśleniu pokręciła głową.

- Mam takie wrażenie, że jesteśmy gdzieś blisko i nie możemy trafić. Ciepło, coraz cieplej, gorąco... Coś mnie gryzie w środku, ale nie wiem co.

- Dzwoń do pana Muldgaarda. Niech się zastanawia, od tego jest. Może rozpoznają ten samochód, nie po numerach, bo nic łatwiejszego niż zmienić numery, ale może po czym innym. Może nadal robią te zdjęcia...?

Jadąc nazajutrz do Charlotteniund, zapowiedziałam, że nie wiadomo, czy w ogóle wrócę. Zamierzałam się tam spotkać z jedną z rzadko widywanych przyjaciółek i istniała możliwość, że po wyścigach pojadę do niej i zanocuję. Nie lubię nocować po ludziach, ale wiadomo było, że jeśli zaczniemy sobie rozmawiać po trzyletniej przerwie, niewątpliwie przepuszczę ostatni pociąg. Jeśli natomiast przyjaciółki nie będzie, wrócę zwyczajnie o jakiejś tam późnej godzinie.

Przyjaciółki nie było. Spotkałam się z nią przed wyścigami i okazało się, że do Charlottenlund jechać nie może. Pojechałam zatem sama.

W konie na torze coś wstąpiło. Robiły falstart za falstartem i każda następna gonitwa zaczynała się z coraz większym opóźnieniem. Ostatnia odbyła się o wpół do jedenastej. Wygrałam w niej jakieś drobne pieniądze i musiałam czekać na wypłatę, następnie poszłam przez kompletnie ciemny las i nie mogłam iść szybko, nie widząc, co mam pod nogami, następnie uciekł mi najbliższy pociąg do Kopenhagi i w rezultacie tych wszystkich opóźnień dotarłam do Allerød za dziesięć dwunasta. O północy znalazłam się przed domem Alicji.

Wówczas dopiero stwierdziłam, że nie mam przy sobie klucza od drzwi, pozostawiłam go bowiem w kieszeni płaszcza, a wychodząc włożyłam kostium. Dom był całkowicie ciemny, jakby wymarły, i robił trochę niesamowite wrażenie.

Zapukałam do drzwi, najpierw lekko, potem mocniej, bez żadnego skutku. Poczułam wyrzuty sumienia, że ich wszystkich pobudzę, i pomyślałam sobie, że może lepiej będzie zapukać do któregoś okna. Do okien Zosi i Pawła musiałabym przedzierać się przez krzaki i zielsko, trawę bez mała po pas, nie strzyżoną od wiosny, zdegustowało mnie to i przeszłam na taras. Ujrzałam, że okno pokoju Alicji jest uchylone, uznałam to za karygodną lekkomyślność z jej strony i postanowiłam to wykorzystać, jeśli nie znajdę innej możliwości dostania się do środka. Sprawdziłam, czy nic więcej nie jest otwarte, ale nie było. Wszystkie inne otwory zostały zamknięte na głucho.

Trochę się czułam nieswojo na myśl, że ją mogę obudzić, nie tylko ze względu na jej zszargane zdrowie i ustawiczne niedosypianie, ale także z obawy, że wyrwana znienacka ze snu, weźmie mnie za złoczyńcę i trzaśnie czymś ciężkim w łeb. Przypomniałam sobie, że zgodnie z umową, kukła śpi dzisiaj na kanapie, a Alicja u siebie.

Postanowiłam załatwić rzecz możliwie cicho. Okno było uchylone, otwierało się ku górze na zewnątrz, osadzone było na szczęście dość nisko, ale w pozycji szeroko otwartej nie było go czym podeprzeć, Normalne, przewidziane przez konstrukcję, uchylenie pozostawiało szparę, przez którą mógł się prześlizgnąć wąż, nie zaś istota ludzka.

Odczepiłam hak, uniosłam ku górze ciężkie, wielkie skrzydło i zaczęłam się przepychać. Przełażąc przez parapet, z niejakim zdziwieniem i niesmakiem uprzytomniłam sobie, że wśród tych wszystkich wstrząsających wydarzeń sama jakoś jeszcze nie zrobiłam nic szczególnie głupiego. Jeśli nędzne włażenie do domu po nocy przez okno ma być moim jedynym oryginalnym czynem, to doprawdy zeszłam już całkowicie na psy...

Wąska spódnica i wysokie obcasy nie ułatwiały mi tych popisów gimnastycznych. Usiłowałam w ciemnościach domacać się tego czegoś, co znajdowało się pod oknem w środku, żeby nie narobić tym hałasu, i doszłam do wniosku, że jest to zapewne krzesło z dużą ilością ciuchów oraz jakieś inne rzeczy nie do rozpoznania. Ciężkie, niczym nie podparte skrzydło pchało mnie z tyłu z potężną siłą. Przytrzymałam je łokciem w obawie, że zatrzaśnie się w chwili, kiedy jedną nogę będę miała jeszcze na zewnątrz, i niewątpliwie utnie mi ją albo co najmniej przetrąci. Starałam się zatem możliwie szybko włożyć tę nogę do środka, zaczepiłam o coś obcasem, zdążyłam jeszcze pomyśleć, że trzeba było zdjąć buty, czując, że lecę, podparłam się ręką i puściłam trzymaną łokciem szybę. Szyba dała mi potężnego dubla poniżej kręgosłupa i runęłam do środka głową naprzód, wypowiadając w locie rozmaite niecenzuralne słowa.

Runęłam w coś mokrego, śliskiego, lepkiego, coś przewróciło się obok mnie, coś mi zleciało na głowę, w coś wpadłam twarzą. Pozbierałam się, mocno oszołomiona, zastanawiając się, cóż to jest, u diabła, takiego, to obrzydliwe coś, i jakim cudem ten rumor nie obudził Alicji. Oczy mi się już nieco przyzwyczaiły do ciemności, w to miejsce, gdzie wpadłam, trafiało dalekie, słabe światło latarni i w tym świetle na spódnicy, na kolanach, na rękach, ujrzałam mokre, ciemne plamy. Spojrzałam na łóżko Alicji. Na łóżku było to samo: mokre, ciemne plamy, coś skotłowanego, jakby skulona, zmasakrowana sylwetka pod zaplamioną pościelą...