- Co za szczęście, że mi ta torba przeszkadzała i od razu odstawiłam ją na bok - westchnęłam z ulgą, idąc spać. - Chociaż jedno ocalało. W złą godzinę wymyśliłam to wszystko czerwone.
* * *
Kłopoty, związane z wytworną, a zarazem swojską kolacją, mnożyły nam się jak króliki na wiosnę. Herbert ze swoją Anne Lize miał przybyć o siódmej. Przedtem należało nie tylko dogotować bigos, ale także wywietrzyć mieszkanie, żeby usunąć woń kapusty. Kapustę wzmógł rozpuszczalnik, przenikliwie świdrujący w nosie prawie w całym domu, bo Alicja dokupiła go więcej. Okazało się, że trzeba jeszcze doczyścić kanapę, na którą zostałam wczoraj zawleczona, i zewnętrzną stronę drzwi pokoju Alicji, o które się otarłam. Woń rozpuszczalnika na kanapie Zosia bezskutecznie usiłowała zabić spirytusem, perfumami i kawą.
- Nic nie pomaga - powiedziała z rozpaczą, obwąchując mebel. - Przechodzi przez wszystko.
- Co za szkoda, że nie ma pluskiew! - powiedział Paweł z żalem. - Wyginęłyby co do jednej!
- Trudno, musicie coś wykombinować - powiedziała stanowczo Alicja. - To rzeczywiście robi wrażenie, jakbym truła karaluchy. Nie może tak zostać!
Po namyśle zaproponowałam, żeby użyć cebuli. Wymazanie kanapy sokiem z cebuli bez wątpienia zagłuszyłoby wszelkie inne aromaty. Ewentualnie czosnkiem.
- Oszalałaś, cebula już będzie zupełnie nie do zniesienia! - zaprotestowała Zosia.
- Czosnek będzie nie do zniesienia, ale cebula śmierdzi nawet apetycznie. Zrobimy sałatkę z pomidorów z cebulką i będą myśleli, że to z niej.
- Na kanapie będziemy pić kawę - zauważyła Alicja. - Kawa z cebulą, doskonałe zestawienie...
W ostatecznym rezultacie naszych działań kanapa śmiało mogła konkurować z najbrudniejszym bazarem, który w dodatku świeżo przeszedł dezynfekcję. Kapusta przestała się liczyć. Otworzyłyśmy szeroko wszystkie okna i drzwi, usiłując zrobić przeciąg. Paweł stał nad kanapą i wachlował aromatyczny mebel gazetami. Do wszystkich potraw obficie dodawałyśmy cebulę, żeby uzasadnić atmosferę, i niewiele brakowało, a Alicja dodałaby jej nawet do lodów.
Zdążyłyśmy z przygotowaniami dosłownie na ostatnią chwilę. Niezwykle szczęśliwy przypadek sprawił, że Herbert i Anne Lize akurat mieli katar. W pierwszej chwili wydawało się, że pociągają nosami i węszą jakby z lekkim zdziwieniem, ale już po paru minutach robili wrażenie całkowicie przystosowanych.
Kolacja przebiegała w miłym nastroju, goście na bigosie się nie znali, więc chwalili go zupełnie szczerze, i następne kłopoty wyłoniły się dopiero pod koniec posiłku. Walka z odorem nie pozwoliła nam przygotować wszystkiego w pełni. Kawa, ciasteczka, śmietanka, desery, ekspres, filiżanki i inne niezbędne utensylia wciąż jeszcze znajdowały się w kuchni. Trzeba było przenieść je nieznacznie do pokoju na długi stół przed kanapą i nie było jak. Stół jadalny, rozsunięty częściowo pomiędzy pokojem i kuchnią, uniemożliwiał komunikację. Miało być co prawda swojsko i swobodnie, ale też i wytwornie. Zamieszanie, polegające na przełażeniu przez Pawła, względnie podawanie sobie wszystkiego nad głowami biesiadników, było wykluczone.
- Zosiu, tamtędy - powiedziała Alicja półgębkiem, przytakując równocześnie wypowiedziom Herberta. - Przez łazienkę i tamten pokój...
Zosia swobodnym ruchem przesunęła nieco zasłonę, żeby uniemożliwić wgląd w głąb kuchni, i zniknęła w drzwiach łazienki z ekspresem do kawy. Wdałam się w ożywioną francuską konwersację z Anne Lize i kopnęłam Pawła pod stołem. Paweł zmył się nieznacznie, przechyliłam się na krześle do tyłu i ujrzałam, że odbiera od Zosi w przeciwległych drzwiach zastawę do kawy. Z niejakim trudem, ale jednak wszystko grało.
- W porządku - mruknęłam do Alicji. - Zosia nakrywa...
- Powiedz jej, że świece są w kufrze, z lewej strony...
Przyświadczyłam Anne Lize, że moda na buty jest teraz okropna, i kiwnęłam nieznacznie na Pawła.
- Weźcie świece z kufra...
- Już jest wszystko, można kończyć - zaraportował Paweł. - Tylko tych łakoci brakuje.
- Zaraz, jeszcze deser. Usiądź i udawaj, że wszystko w porządku...
Alicja wśród licznych dowcipów na temat spadku podprowadzała Herberta. Przy lodach osiągnęła swój cel, mianowicie z własnej inicjatywy zgłosił chęć włączenia się w sprawę. Z ulgą mogłyśmy wstać od stołu i przejść do salonu na kawę.
- Ciasto, czekoladki, te tam takie - szepnęła Zosia, nerwowo usuwając naczynia - Którędy?...
- Tą samą wytworną drogą, przez wychodek - odparła Alicja. - Stół się złoży później...
Okrężną i nieco oryginalną trasą, przez łazienkę, wychodek, korytarzyk i sąsiedni pokój, wpłynęły na stół przysmaki. Intensywna woń kawy zmieszała się wdzięcznie ze straszliwym odorem, wydobywającym się z kanapy. Herbert i Anne Lize zaczęli kichać dziwnie często.
Niepojętym sposobem rozumiałam po duńsku znacznie więcej niż przed laty. Zaniechałam zabawiania arystokratycznej damy, odstąpiłam ją Zosi, i zaczęłam się przysłuchiwać rozmowie Alicji z Herbertem.
- Rodzice uprzątnęli już wszystko z poddasza - mówił Herbert. - I znaleźli twoje rzeczy. Jest tam jakaś twoja paczka, prosili, żebym ci powiedział. Może będziesz chciała ją zabrać?
- Moja paczka? - zdziwiła się Alicja. - Możliwe. Ciekawe, co w niej jest. Zadzwonię i zabiorę przy okazji.
Herbert potrząsnął głową.
- Będzie ci trudno, bo oni są teraz w Humblebaek. Ale mogę ją wziąć i przywiozę ci, jak się zobaczymy. I tak musimy się spotkać jutro albo pojutrze w sprawie tego spadku...
Alicja wyraziła zgodę i wdzięczność. Wtrąciłam się do rozmowy, żądając tłumaczenia, nie byłam bowiem pewna, czy dobrze rozumiem. Okazało się, że dobrze.
- Jeżeli coś leży w pralni na placu Świętej Anny, to leży tam od pięciu lat - powiedziałam ze zgorszeniem. - Co, u Boga Ojca, takiego mogłaś tam zostawić ładnie zapakowane i nawet nie zauważyłaś braku?
- Sama jestem ciekawa - odparła Alicja. - Tylko dlatego chcę to odzyskać, bo już pewno mi nie jest potrzebne...
Późnym wieczorem goście opuścili dom, wylewnie dziękując za przyjęcie i kichając co drugie słowo. Smród w przedpokoju panował wzmożony, bo butelkę z resztką rozpuszczalnika Zosia w pośpiechu postawiła zaraz za drzwiami pralni. Alicja odprowadziła Herberta z małżonką do samochodu.
- Czy ten spadek wart jest chociaż tylu zachodów? - powiedziałam z powątpiewaniem.
- Ciekawe, jak to podziała na ten ich katar - powiedział Paweł w zadumie. - Leczniczo czy wręcz przeciwnie?
- Weź tę butelkę i postaw na górze - zażądała Zosia. - Niech wreszcie przestanie tu śmierdzieć. Nie będziemy już niczego myły.
Paweł nie zdążył spełnić polecenia, zadzwonił bowiem telefon. Podniósł słuchawkę.
- Chwileczkę - powiedział i odłożył ją na biurko. - Pan Muldgaard dzwoni. Alicja! Do ciebie!...
Na czas jej rozmowy z panem Muldgaardem zawiesiliśmy inne czynności. Pan Muldgaard, powiadomiony przez nią wcześniej o wczorajszej próbie kontaktu z panią Hansen, relacjonował teraz rezultaty swoich dociekań.
- No i chała - powiedziała Alicja, rozłączając się po bardzo długim czasie. - Nadal nic nie wiadomo. Chociaż chwilami mam wrażenie, że on coś przed nami ukrywa.
- Byłoby dziwne, gdyby nie - zauważyłam.
- Każda policja coś ukrywa. Co mówił, oprócz tego, co ukrywał?
- Anita na wczorajszy wieczór nie ma alibi. Roj nie ma alibi, Jens dzwonił nie od siebie, tylko od jednego znajomego, u którego był akurat jakiś gość, cudzoziemiec, który się policji już dawno nie podoba, nie powiedział dlaczego. Też słyszał i mógł wyciągać wnioski. Zdjęcia robili, owszem, ten samochód to był mercedes, w środku siedziała osoba w dużych okularach i w kapeluszu na oczach, a ten, co wysiadł, mógł być tym kudłatym, który tu się kręcił, albo nie. Pytał, czy nie dostałam rachunku za strzyżenie żywopłotu. Nie przyszło nic takiego?