Выбрать главу

- Duże to jest? - spytała nieufnie Alicja, nauczona smutnymi doświadczeniami. Niejednokrotnie już drobnostka okazywała się tobołem wielkości szafy.

- Ach, nie. Zmieści się w zwyczajnej torbie na zakupy. Może sobie postać byle gdzie, chociażby w piwnicy.

- No dobrze, to przynieś...

Elżbieta zapowiedziała w takim razie, że przyniesie torbę jutro wieczorem i poszła, zabierając ze sobą kapelusz i nie interesując się tematem zbrodni i śledztwa. Wróciłyśmy do zdjęć z Florencji.

- Coraz bardziej mnie ciekawi, co ten Herbert wozi w samochodzie - powiedziałam. - I coraz bardziej mi się wydaje, że chyba te zdjęcia. Może jednak odbierz mu to?

- Odbiorę, oczywiście. Jestem z nim jutro umówiona. Co ja tam jeszcze takiego mogłam zostawić?

- Co ty jeszcze takiego możesz wiedzieć...? Schowajcie już te kapelusze, do licha ciężkiego, bo myśli zebrać nie można! Alicja, rusz umysłem, czy nie spotkałaś Ewy albo Anity gdzieś w Europie w podejrzanych okolicznościach? Czy nie widziałaś, jak któraś z nich konspiracyjnie odkleja paczkę przyczepioną w restauracji pod stolikiem? Albo jak zakrada się w masce na twarzy do gabinetu jakiegoś dyplomaty...?

- Co za idiotyzmy mówisz? - zdziwiła się Zosia, układając kapelusze na powrót w pudle.

- Nie wiem, rany boskie, snuję przypuszczenia! Usiłuję znaleźć coś, przez co ona może być niebezpieczna dla mordercy!

- Czekaj no, czekaj - przerwała Alicja z ożywieniem. - Owszem, chyba coś widziałam...

Zmarszczyła brwi i zapatrzyła się w dal. Czekałyśmy w napięciu i bezruchu, żeby jej nie rozpraszać.

- No co widziałaś, do pioruna?! - zniecierpliwiłam się.

- No właśnie nie mogę sobie przypomnieć - odparła Alicja z żalem. - Mam wrażenie, że widziałam Anitę, tylko nie pamiętam, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach. Możliwe, że w Rzymie, a możliwe, że w Paryżu albo jeszcze gdzie indziej. Spotkałam ją przypadkowo i tylko raz, to wiem na pewno, tylko jak...? Jak mówiłaś te brednie, coś mi się jakby skojarzyło...

- Powtórz te kretyństwa jeszcze raz - zażądała Zosia.

Powtórzyłam, dodając kilka następnych. Alicja wpatrywała się melancholijnie w słój z nowymi kiszonymi ogórkami. Potrząsnęła głową i wyjęła sobie jednego.

- Na nic. Nie przypomnę sobie. Zdaje się, że na jakiejś poczcie, i zdaje się, że któraś z nas wysyłała list. Ale nie jestem pewna. W każdym razie z pewnością nie była w masce. Nie wydaje mi się też, żeby się skradała na czworakach. A w ogóle to mogła być poczta na Købmagergade...

- Nie mam do ciebie zdrowia - stwierdziłam z goryczą i zaniechałam maglowania jej nadal. Uznałam, że chyba tylko cud mógłby wyjaśnić tę kwestię.

Spokój panował jeszcze aż do późnego popołudnia nazajutrz. Późnym popołudniem nazajutrz Paweł strzygł resztkę żywopłotu na ścieżce od strony ulicy. Morderca, ostrzygłszy pięknie cały narożnik, ścieżkę zaniedbał i żywopłot w tej części raził nieco przy pozostałej. Obie z Zosią zastanawiałyśmy się w kuchni, co zrobić na obiad, kiedy Paweł zapukał nagle w okno.

- Hej! - wrzasnął. - Alicja idzie!

- Tak wcześnie? - zdziwiła się Zosia. - Przecież miała wrócić później, bo była umówiona z Herbertem.

- Może znów zapomniała? - zaniepokoiłam się. - I znów nie odebrała od niego tej paczki? Chyba mnie przez nią w końcu szlag trafi...

- Obiad!... To już nie ma co się zastanawiać, robimy rybę. Wstaw kartofle!

Zdążyłam przykryć garnek przykrywką i prztyknąć palnikiem, kiedy na ulicy rozległ się nagle wizg opon, krzyk Pawła i ryk silnika samochodu. Mrożona ryba wyleciała Zosi z rąk.

- Boże...!!! - krzyknęła, okropnie pobladła, nie ryba oczywiście, lecz Zosia.

Wypadłam z domu pierwsza, mętnie myśląc, że jeśli nawet zemdleje, to cucić ją będę potem. Za sobą usłyszałam trzaśniecie drzwi i furtki, co oznaczało, że jednak nie zemdlała, tylko leci za mną. Kilkanaście metrów od ścieżki ujrzałam Pawła, nachylającego się nad jakąś osobą, leżącą na chodniku w dziwnej pozycji, jakby wgniecioną w krzewy sąsiedniego ogrodzenia. Obok poniewierał się czerwony kapelusz z wielkim rondem...

Nim dopadłyśmy tego miejsca, Paweł już pomógł podnieść się Elżbiecie. Była podrapana, odzież miała nieco podartą, trzymała się za lewy łokieć i nie mogła stanąć na prawej nodze. Nie straciła zwykłego spokoju, tylko twarz jej przybrała wyraz lekkiego zdziwienia. Paweł był blady i wstrząśnięty.

- Widziałem to! - powiedział gorączkowo, podtrzymując Elżbietę. - Wpadł na nią specjalnie, na pełnym gazie! Skręcił na chodnik! Gruchnął jak w kaczy kuper! Byłem świadkiem!

- To dlaczego ona żyje?!!! - krzyknęła Zosia półprzytomnie, z bezrozumną pretensją.

- Bardzo przepraszam - odparła Elżbieta łagodnie. - Sama się dziwię, ale mam wrażenie, że on się rozmyślił w ostatniej chwili. Popchnął mnie jakoś bokiem. Zaraz... Chyba nie jest złamana...

Spróbowała stanąć na nodze i uczyniła kilka kroków, mocno kulejąc i opierając się na Pawle. Zatrzymała się i obejrzała łokieć.

- Nie jest tak źle, zdarłam sobie trochę skórę, nic takiego...

- No i widzisz, zachciało ci się napadu - powiedziałam nerwowo. - Masz napad...

- Jechał ostro, tam się skądś pokazał i skręcił zaraz za nią! Specjalnie! - upierał się Paweł. - Potem odbił z powrotem na prawo i prysnął jak świnia! Myślałem, że to Alicja...

- Czym cię uderzył? - spytała gwałtownie Zosia. - Pokaż tę nogę... Pokaż ten łokieć! Możesz iść? To trzeba natychmiast opatrzyć! To cud, że trafiłaś w te miękkie krzaki!

- Średnio miękkie - poprawiła Elżbieta z lekkim niesmakiem. - Usłyszałam go i obejrzałam się, możliwe, że się trochę cofnęłam i dlatego pchnął mnie bokiem. Błotnikiem albo zderzakiem, nie wiem. Aha, jeszcze tu mnie coś boli... Zaraz, kapelusz...!

Podniosłam kapelusz i znalazłam w zaroślach jej torebkę i torbę na zakupy.

- Oczywiście, znów czerwone! - powiedziała Zosia ze wstrętem, oglądając się na kapelusz. - Znienawidzę ten kolor!... Powinnyśmy były wczoraj przewidzieć... Zostaw to świństwo!

- Wykluczone! - zaprotestowała Elżbieta z niezwykłą, jak na nią, gwałtownością. - Mało, że mam siniaki, to jeszcze mam stracić kapelusz?

W godzinę później, kiedy wróciła Alicja, Elżbieta siedziała na kanapie, już opatrzona, obandażowana, oklejona plastrami, z okładem na nodze. Gdzieniegdzie spuchła, gdzieniegdzie zaczynała sinieć, ale w gruncie rzeczy nie stało jej się nic poważnego. O kartoflach zapomniałyśmy kompletnie i rozgotowały się na miazgę, a w rozrzuconą na podłodze rybę wlazł Paweł. Obiad trzeba było zaczynać od zera.

- A więc jednak to Anita! - zawyrokowała Alicja stanowczo. - Wszystko przez ten cholerny kapelusz! Oprócz was tylko ona wiedziała, zobaczyła kapelusz i myślała, że to ja!

- A właśnie, że nie!!! - wrzasnęła nagle Zosia jakimś okropnym głosem i wyrżnęła patelnią w kuchnię. - Tuż przedtem dzwoniła Ewa!!! Szlag może trafić!!! Pytała, czy Alicja chodzi w tym cudownym kapeluszu, żeby to jasny piorun trafił!!!

- Jak to, Ewa,..? - spytałyśmy, nieco zbaraniałe. Zosia uspokoiła się nieco i odstawiła patelnię. Okazało się, że Anita po wyjściu od nas wpadła na chwilę do Ewy do szpitala i opowiedziała jej o kapeluszu Alicji, opisując go z najdrobniejszymi szczegółami. Była tak przejęta jego urodą i urodą Alicji w nim, że zaraziła i Ewę, która zadzwoniła z ciekawości.

- One to chyba robią specjalnie - zakończyła z goryczą.