- Joanna parę osób - mruknęła Alicja.
- Dobrze ci mówić - powiedziała równocześnie z pretensją zdenerwowana Ewa. - Możesz sobie stawiać na mężczyznę, skoro Henryk ma alibi. Roj się tam plątał za jego plecami przez cały wieczór!
- Ależ, moja droga, mąż-morderca to przecież jest coś szalenie atrakcyjnego!
Z dostrzeżonego w ciemnościach błysku oka wywnioskowałam, że chyba Ewa zacznie nie lubić Anity. Anita pławiła się w sensacji z wyraźną lubością, jak salamandra w ogniu. Zosia przyglądała się jej z wyrazem twarzy pełnym tłumionej odrazy, co wydało mi się ze wszech miar zrozumiałe. Paweł miał osiemnaście lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, uprawiał sporty i dysponował pełnią sił młodzieńca w rozkwicie. Pomyślałam sobie, że Zosia chyba pierwszy raz w życiu żałuje, iż nie jest matką wątłego i niemrawego dziecka niedojdy...
Czarowny wieczór wreszcie się skończył. Pan Muldgaard wśród tysięcznych przeprosin, ale bardzo stanowczo uszczęśliwił nas informacją, że chwilowo nikomu nie wolno opuszczać Allerød bez porozumienia się z nim osobiście, Ewa, Roj i Anita otrzymali zezwolenie na mieszkanie we własnych domach, ale im z kolei zabroniono na tych samych warunkach opuszczać Roskilde i Kopenhagę. Opuszczanie granic Danii było kategorycznie wykluczone. Pełnią wolności zostali obdarzeni tylko Leszek i Henryk.
- Przykro mi, moja droga, że cię porzucam w takiej idiotycznej sytuacji - powiedział Leszek ze smutkiem i lekkim zakłopotaniem - Ale jednak muszę odpłynąć. Wątpię zresztą, czybym się na coś przydał, a im mniej będziesz miała tych przymusowych gości, tym lepiej dla ciebie.
Alicja melancholijnie pokiwała głową.
- Przyjadą następni - powiedziała z westchnieniem. - Kiedy chcesz jechać?
- Jeszcze dzisiaj, ostatnim pociągiem. Jutro o świcie odbijamy. Załoga czeka tylko na mnie, nie mogę ich dłużej trzymać.
- A Elżbieta? Nie poczekasz na nią?
- Po pierwsze nie wiadomo, jak długo, ona należy do podejrzanych. A po drugie Elżbieta już dawno jest całkowicie samodzielna i robi, co chce. I tak by ze mną nie wróciła. Mam tylko nadzieję, że to nie ona zamordowała tego Edka...
Pan Muldgaard zbierał swoje manatki i swoich współpracowników. Stałam w progu drzwi na taras i patrzyłam w stronę kuchni, gdzie Elżbieta zatrzymała Alicję. Powiedziała coś do niej. Alicja okazała wyraźne zainteresowanie i natychmiast, w pół słowa, została oderwana od rozmowy koniecznością pożegnania władz. Wyszła na taras, przechodząc przez pokój i koło mnie. Elżbieta wróciła do kuchni i zniknęła w drzwiach łazienki.
Uczyniłam krok, żeby również wyjść na taras, i nagle dostrzegłam, że w przedpokoju coś się poruszyło. Palące się w kuchni i w pokoju światło nie docierało w głąb do małego korytarzyka i w pobliżu drzwi wyjściowych panowały ciemności. Ktoś cicho i ostrożnie wyszedł przez te drzwi na zewnątrz...
Kiedy obeszłam dom na dookoła i wyjrzałam na ścieżkę, stali tam już wszyscy. Roj i Ewa, Anita i Henryk, Leszek, Zosia, Alicja i Paweł. Policja właśnie odjeżdżała.
Zatrzymałam się w furtce, patrząc na nich i czując się jakoś dziwnie zaskoczona i zaniepokojona. Kto z nich wyszedł przed chwilą z ciemnego przedpokoju tak tajemniczo, cicho i ostrożnie...?
* * *
W poniedziałek po tak oszałamiająco atrakcyjnym weekendzie Alicja uznała za słuszne iść do pracy. Aresztem domowym nikt się specjalnie nie przejął, tyle że zmusiło nas to do wcześniejszego sprecyzowania planów. Uczyniliśmy to poprzedniego wieczoru tuż po rozstaniu się z panem Muldgaardem. Zosia, Paweł i ja postanowiliśmy jechać do Kopenhagi. Zosia miała się potem spotkać z Alicją i razem z nią wrócić do domu, my z Pawłem udać się do Tivoli i wrócić później, Elżbieta zaś zamierzała odwiedzić jakichś przyjaciół i wrócić jeszcze później. Na wszystko to pan Muldgaard bez oporów udzielił zezwolenia, nie wyobrażając sobie zapewne, co potrafimy zrobić z naszymi sprecyzowanymi planami.
Wszelkie zapasy spożywcze w domu zostały pożarte do ostatniej okruszyny, przede wszystkim więc, przed udaniem się do Kopenhagi, obie z Zosią musiałyśmy zrobić jakieś zakupy. Zwiedziłyśmy sklepy w Allerød i wśród innych artykułów nabyłyśmy winogrona, które stanowiły ulubiony przysmak Alicji. Co prawda o tej porze roku były jeszcze bardzo drogie, ale uznałyśmy, że w takiej sytuacji coś jej się od życia należy, i kupiłyśmy je specjalnie dla niej. Umyte i nader dekoracyjnie ułożone, zostawiłyśmy je w misce na niskim stole przed kanapą, po czym opuściłyśmy dom.
Stojąc razem z Pawłem przy stole ruletki w Tivoli, nie przestawałam rozmyślać o morderstwie. Zaczynało mi się coraz bardziej nie podobać.
- Paweł, mów prawdę! - zażądałam znienacka, uznawszy, że pewne kwestie muszę rozstrzygnąć wprost i bez owijania w bawełnę. - Przeczekuję trzynastkę... Czy to ty utłukłeś tego Edka?
- Dlaczego ja? - oburzył się Paweł, nie odrywając oczu od kręcącego się koła. - To ja przeczekuję dziewiątkę...
Mój pociąg do hazardu przez całe życie był nie do przezwyciężenia.
- Który teraz? - spytałam z zainteresowaniem.
- Teraz będzie ósmy.
- To uważaj, bo niedługo może wyjść. Nie wiem, dlaczego ty, jak się okaże, że to ty, to się zacznę dziwić dlaczego. Ja pytam, czy to ty.
- Nie - odparł Paweł dość obojętnie i z lekkim roztargnieniem. - Po diabła miałbym go zabijać? I w ogóle żadnego sztyletu, jak żyję, nie miałem. O rany, będzie trzynastka!
Wbiłam dziki wzrok w numery na obwodzie koła.
- Nie, przeskoczyło! Chwała Bogu! Teraz też nie będzie. Obstaw dziewiątkę, ja ci radzę.
- Teraz?
- Teraz. Na pewno nie ty?
- Słowo honoru, że nie ja! No...?! Jest?
- Dziewięć, osiem koron - powiedział krupier.
- Postaw jeszcze raz, ona wyjdzie parę razy. To słuchaj, skoro nie ty...
- To moje? - spytał Paweł, wskazując żetony.
- Twoje, zbieraj. Słuchaj, skoro nie ty...
- Dziewięć, osiem koron - powiedział krupier.
- O rany! - ucieszył się Paweł i zagarną następną kupę żelastwa. - No to teraz znów przeczekam. Tera powinna być ta trzynastka.
- Nie będzie, ale postawię. Nie mam zdrowia do tego przeczekiwania, nerwowa jestem. Słuchaj, skoro nie ty...
- Pięć i dziewięć, cztery korony - powiedział krupier.
- Cholera - powiedział Paweł.
Warunki dla prowadzenia śledztwa nie były zbyt sprzyjające.
- Mówiłam żebyś się jej trzymał przez parę obrotów! Stawiam na trzynastkę... Albo nie, przeczekam.
Stosowana przez nas metoda gry była nader oryginalna i stosunkowo mało kosztowna, polegała bowiem na tym, żeby nie stawiać. Przeczekiwać kilka albo kilkanaście obrotów koła i na nosa, na duszę, na instynkt oraz inne nadprzyrodzone elementy wyłapywać numer akurat wtedy, kiedy wychodził. Nos, dusza i instynkt, nie zawsze stawały na wysokości zadania i przeważnie numer wychodził bez naszego udziału. Wpędzało nas to w rozstrój nerwowy, ale za to wypadało niedrogo. Niekiedy zaś się udawało, przynosząc imponujące zyski.
- Słuchaj, do licha, co mówię! - zniecierpliwiłam się. - Skoro nie ty, to powiedz mi, wtedy, kiedy policja wychodziła i wszyscy polecieli się żegnać, to gdzie ty byłeś?
- Też tam. Poleciałem się pożegnać.
- Którędy? Dookoła domu?
- Aha. Teraz będę przeczekiwał czwórkę.
- A przedtem byłeś na tarasie?
- Aha.
- Majątek stracę na tą idiotyczną trzynastkę... I kto tam jeszcze był?
- Wszyscy. Postawić teraz?...Nie, jeszcze przeczekam.