– Ten chłopak może sprowadzić pomoc.
– Przy naszym uzbrojeniu, Bibl, możemy się niczego nie obawiać na wet w dżunglach Prokli. „Bicze” to dziecinne zabawki w porównaniu z pneumoodrzutnikami. A przecież mamy jeszcze i granaty, i „pasy”. Niech się tylko pokażą.
„Nawet najbardziej doświadczony i mający szczęście zwiadowca czasami się myli” – pomyślał Bibl, ale nie sprzeciwił się Kapitanowi. Alejka była przyjemna i jasna. Gigantyczne maszty eukaliptusów z ich liśćmi – nożami zwróconymi krawędzią ku słońcu nie zatrzymywały ani jednego promyka. Piasek, trawnik, kamyki. Dziesięć minut… dwa dwadzieścia… pół godziny. Nic się nie zmieniało w otaczającym krajobrazie.
– Chciałoby się przelecieć po takiej alejce na poduszeczce powietrznej – westchnął w rozmarzeniu Kapitan. – Czuję się jak w uzdrowisku!
Ale Bibl milczał, nie odrywając oczu od linii rosnących za eukaliptusami wiecznozielonych krzewów z grubymi, jakby kartonowymi liśćmi. Ciągnęły się równolegle do alejki, zwarte i gęste jak przystrzyżony żywopłot.
– Coś pana niepokoi, Bibl?
– Krzewy. Z każdej strony można do nas podpełznąć.
Kapitan zatrzymał się i powiedział:
– Czegoś nas jednak uczyli w służbie kosmicznej.
Z otchłani jednej ze swoich niezliczonych kieszeni wydobył miniaturowe słupołazy, przyczepił je do butów i z małpią zręcznością błyskawicznie wspiął się do góry po wyzłoconym słońcem pniu. Osiągnął wysokość jakichś dziesięciu metrów, rozejrzał się wokoło i równie szybko zsunął się na ziemię. Twarz miał skupioną i poważną.
– Zgadł pan, Bibl, a ja znowu się pomyliłem. Pełzną dwoma kolumnami z prawej i z lewej strony.
– W błękitnych kąpielówkach?
– Nie zwróciłem uwagi. Czy to nie wszystko jedno?
– Przyszli mi do głowy „granatowi”. Pomyślałem, że może znowu spotkają się dwa wrogie obozy?
– Nie, Bibl. To na nas polują.
– A więc włączamy „pasy”, Kapitanie?
– Ty pierwszy.
„Pas” nie unosił od razu. Przez moment człowiek powoli wzbijał na wysokość około pół metra, a potem, rozcinając ze świstem powietrze, leciał łukiem jakieś dwieście, trzysta metrów. Bibl przeleciał jak torpeda i wylądował miękko i cicho. Po krótkiej chwili dogonił go Kapitan.
– Powtórzymy?
Powtórzyli. Jeszcze trzysta metrów i jeszcze trzysta. Gdzieś tutaj trzeba zakręcić w lewo. W oddali widniało już pasmo szarych mchów. Kapitan spojrzał na kompas i ustalił kierunek.
„Portosa” znaleźli dokładnie w tym samym miejscu, w którym go opuścili, ale teraz nie było ono już puste. Około dwudziestu młodzieńców w granatowych kąpielówkach tłoczyło się wokół maszyny, nie będąc w stanie zbliżyć się do niej bezpośrednio; pole ochronne niweczyło ich próby. Skok Kapitana zauważono i gdy lądował, nie dano mu nawet schwycić za broń: zabrakło dosłownie ułamków sekundy. Coś niezauważalnego i bezdźwięcznego ukłuło go w policzek i natychmiast runął w ciemność.
Bibl widział to wszystko z powietrza. Mógł przedłużyć skok, przejść w lot swobodny, ale gdzie ma lądować? Jeżeli opuści się na ziemię za „Portosem”, nie będzie w stanie pomóc koledze. Gdy zatrzyma się przy Kępie, nie zdąży nic zrobić: mają jakąś zagadkową, bardzo celną broń. Musi więc atakować w locie. Przeleciał nad „Portosem”, odczepił granat gazowy, zawrócił i na dużej szybkości, zniżając się do czterech, pięciu metrów, cisnął granat gdzieś między pojazd a grupę szalejących nagusów w granatowych kąpielówkach. Natychmiast niewysoki obłok dymu okrył ich lepką i tłustą ciemnością. Kapitan leżał nieprzytomny w odległości trzech metrów od wozu. Teraz można było wylądować, schwycić kolegę pod ramiona, dowlec do „Portosa” i wyłączyć pole ochronne. Bibl tak właśnie zrobił. Nic mu nie przeszkadzało: obłok czarnego dymu zagradzał drogę Hedończykom. Ale jeden, niezauważony przez zajętego Kapitanem Bibla, przedostał się mimo wszystko. „Granatowy” machnął czymś podobnym do klucza francuskiego. I właściwie nic się nie stało: nic nie zagrzmiało, nie błysnęło, nie zaświstało. Bibl, który zdążył już podciągnąć Kapitana do „Portosa”, poczuł tylko lekkie, prawie niezauważalne, jak użądlenie komara, ukłucie. I stracił przytomność nie zdążywszy wyłączyć pola ochronnego.
Rozdział VI
Ocknął się w całkowicie przezroczystym pokoju, którego brzegi były ledwo zaznaczone. Matowy sufit osłaniał przed blaskiem słońca, a ścian w ogóle nie było widać. Wokoło, aż po horyzont, ciągnęło się sztucznie Wyhodowane albo specjalnie przystrzyżone pole – trawnik. Ani krzaczek, ani drzewko nie zakłócały jego harmonijnej jednobarwności, która sięgała do niebieskiego skraju nieba. Nic nie odwracało uwagi, nie rozpraszało, nie przeszkadzało. W tej żółtawozielonej próżni dobrze się myślało, kojarzyło. Nawet mebli nie było i leżeli obaj z Kapitanem po prostu na poduszce powietrznej w odległości trzech, czterech metrów jeden od drugiego, w tych samych ubraniach, z tym samym wyposażeniem, przy czym ani promienniki, ani granaty nie obciążyły sprężynującej przezroczystej błonki podwieszonej pod nimi, jak jakiś niewidzialny hamak. Bibl dotknął jej – rzeczywiście sprężynowała i uginała się jak napięta guma. Z daleka wydawało się, że Kapitan po prostu zawisł w powietrzu milczący i nieruchomy. Martwy? Bibl zaczął nadsłuchiwać. Równy oddech kolegi uspokoił go, śpi.
Bibl usiadł w swoim hamaku i hamak natychmiast przekształcił w fotel – dawały się nawet wyczuć bardziej twarde poręcze. Zerwał się i sprężystym, energicznym krokiem podszedł do Kapitana.
– Cudeńka, Kep – zawołał, trąciwszy śpiącego w ramię. – Niech się pan obudzi!
Kapitan otworzył oczy i błyskawicznie, jak cyrkowiec, stanął na równe nogi, gotów do obrony. Uczynił to instynktownie.
– Bibl? – zdziwił się nie wiadomo czemu. – Co się stało? Ach, tak! Przecież nas strącili.
Bibl natychmiast przypomniał sobie wszystko. Ich ostatni skok do „Portosa”. Kapitan pada. Czerwonoskórzy w niebieskich kąpielówkach spowici tłustym dymem granatu. Ciągnie Kapitana do pola ochronnego terenówki. Ukłucie. Wszystko znika. Ciemność.
– Najprawdopodobniej przeniesiono nas do tej kolby z błonki powietrznej. Jeżeli zrobili to ludożercy, to pewnie chcą nas podtuczyć. A może po prostu do zbadania, nie wiem.
– Jaka kolba? – nie zrozumiał Kapitan.
– Niech się pan lepiej rozejrzy.