Kapitan obejrzał niewidzialne ściany, zielone morze trawnika, spróbował nogą sprężynującej podłogi, podszedł do tego, co wydawało być ścianą, oparł się o nią pięścią – pięść weszła na ćwierć metra w cienką, jak w bańce mydlanej, zlewającą się z powietrzem błonkę i odskoczyła do tyłu.
– Nie puszcza – powiedział Kapitan. – A skąd płynie powietrze?
– Może jest gdzieś niewidzialne okienko albo wentylator – zasugerował Bibl.
Kapitan w milczeniu obszedł domniemaną przestrzeń „kolby”, wszędzie próbując wytrzymałości ścian i wszędzie ściana uginała się i znowu napinała.
– Dobrze nas zamknęli.
– Może pociągniemy promiennikiem? Wydaje się, że to odpowiedni moment.
– Nie sądzę. Lepiej poczekajmy. – Kapitan jeszcze raz rozejrzał się po przezroczystej klatce. – Rzeczywiście przypominało to laboratoryjną kolbę. Ciekawe, na czym spaliśmy? Na tych powietrznych poduszeczkach?
Łóżka, które stały się już fotelami, w dalszym ciągu były ledwo widoczne. Bibl nie omieszkał zauważyć:
– Dlaczego ignorują barwę? Gdyby fotele były, powiedzmy, niebieskie, ściany różowe, sufit zbielał, a podłoga…
Przerwał w pół zdania. Dosłownie oniemiał, zaskoczony; Ściany błyskawicznie nabrały różowego odcienia, wiszące w powietrzu fotele jakby wymalowano ultramaryną, a zacieniający sufit obłoczek stał się mleczno-biały. Tylko podłoga „nie domalowana” przez Bibla pozostała tym, czym była – przezroczystą, zieloną błonką.
– No, taaak – powiedział Kapitan.
Bibl usiadł w milczeniu w niebieskim fotelu bez nóżek, podskoczył na nim, pomacał, utonął w jego objęciach.
– Nie najgorzej. Ciekawe, jak to się dzieje?
– Zwyczajnie. Na szczupaka rozkazanie, niech się wola moja stanie. – Kapitan równie wygodnie usiadł naprzeciwko. – Tylko stołu brak.
I natychmiast pojawił się stolik. Szklistomatowy, prostokątny, ale bez nóżek, tak jak fotele. Po prostu w powietrzu przed nim zawisła deska.
– Skoro trafiliśmy do bajki, to należy zachowywać się jak w bajce – powiedział Kapitan. – Osobiście wypiłbym coś rozgrzewającego.
– Ja też.
Na stole, bezpośrednio z powietrza, zmaterializowały się dwa dziwne puchary z wklęśnięciami na palce, napełnione gęstym, różowawym płynem.
Bibl spróbował: smaczne. Wypili. I natychmiast myśli nabrały szczególnej precyzji, ruchy lekkości, a wzrok ostrości.
– Dobre! – zawołał Kapitan. – A może jeszcze sobie czegoś zażyczymy?
– Życzyłbym sobie zobaczyć czarodzieja. Nikt się nie zjawił.
– Może w ich słownictwie nie ma pojęcia „czarodziej”? – zauważył Kapitan. – Może powiemy tak: kogoś, spośród tych, którzy umieścili nas tutaj i wypełniają nasze życzenia.
– Jestem – odezwało się w ich umysłach.
Telepatyczne wezwanie dobiegło z drugiej strony i gdy obrócili się, zobaczyli smagłoskórego Hedończyka w granatowych kąpielówkach i siatkowej koszuli, o ile tę nicianą konstrukcję można by nazwać koszulą. Nici ściśle przylegały do ciała i niczym nie były połączone. Do czego służyły? Osłaniały od słońca i spiekoty? Przecież nie mogły ochronić ani przed wahaniami temperatury, ani przed promieniowaniem słonecznym.
– Mylicie się, tworzą cieniutką warstwę powietrzną o żądanej temperaturze. Teraz jest ona o wiele niższa od temperatury otaczającego powietrza.
– Ale wielu z was chodzi nago – powiedział Kapitan.
– Tylko dzieci.
Mówiący, a właściwie przekazujący swe myśli Hedończyk był równie młody, wysoki, atletycznie zbudowany i przystojny, jak jego współplemieńcy w samych kąpielówkach. Tylko oczy jego były bardziej myślące, a usta, jak się wydawało Biblowi, układały się jakby w uśmiechu.
– A ile ty masz lat? – zapytał.
– Trzy lata.
Nawet w myśli starając się nie okazać zdziwienia Bibl zadał jeszcze jedno pytanie:
– Kiedy u was stają się dorosłymi?
– Ja jestem już dorosły.
– Ale dzieci wyglądają u was tak samo.
– U nas wszystkie dzieci wyglądają tak samo.
– Starcy też?
– U nas nie ma starców.
– Nikt nie dożywa starości?
– U nas nie ma starości.
– Wszyscy umierają młodo?
– Nikt nie umiera.
– Na własne oczy widzieliśmy martwych.
– To nie martwi. To podlegający regeneracji.
– Ale przecież regeneracja to odrodzenie. Chcesz powiedzieć, że zwyciężyliście śmierć?
– Niczego nie zwyciężyliśmy. Mówię wyłącznie o przejściu z jednego stanu w drugi.
– Z jakiego?
– To jest podobne do snu. Świadomość śpi, a potem budzi się.
– Przeżyłeś to?
– Nie.
– Znasz kogoś, kto przeżył?
– Nie. Nikt z tych, którzy przeżyli, nie zachowuje starej pamięci. Regeneracja początkuje nowy cykl.
– Mętnie się tłumaczysz, braciszku – powiedział Kapitan.
– Nie rozumiem zwrotu.
– Przyjaciel, towarzysz, chłopak.
– Luka pojęciowa. Pierwszych dwu pojęć nie znam. Ostatnie oznacza młodzieńca. Ale ja już nie jestem młodzieńcem. Zakończyłem pełny krąg szkoły.
– A bywa niepełny?
– Oczywiście. „Błękitni” to pierwszy półkrąg, „granatowi” drugi. Łączenie następuje dopiero po zdaniu pierwszego testu.
– W ten sposób pogubimy się – Bibl powstrzymał Kapitana. – Już odbiegliśmy od głównej sprawy… Jak się nazywa wasza planeta? – zwrócił się do Hedończyka.
W odpowiedzi „usłyszeli” coś nieokreślonego, niejasnego, nie dającego się powtórzyć.
– Zrozumiał pan coś, Kapitanie?
– Jakieś kwakanie. Najprawdopodobniej w naszym języku nie ma ani analogicznych pojęć, ani podobnych dźwięków.
– Dlaczego brzęczycie? – zapytał Hedończyk.
– Pytali nas już o to wasi współplemieńcy – powiedział Bibl i zawahał się: czy dotrze do jego rozmówcy pojęcie „współplemieńcy”, ale nie „usłyszawszy” pytania, ciągnął dalej: – Przekazujemy myśli głosem. Dźwięki tworzą słowa, słowa układają się w zdania, które dokładnie oddają myśli. Ten system porozumiewania się nazywamy mową.