Выбрать главу

– Zimno, zimno – powiedział Kapitan, wchodząc do pokoju – jesteś teraz jeszcze dalej od rozwiązania zagadki tej planety. A rozwiązanie, zapewniam was, będzie całkiem nieoczekiwane.

Rozdział IX

Opowiadanie Kapitana. A jednak nie rozwiązanie.

Byliście kiedyś u wirusologów w Nowych Czeremuszkach? Mówię o nowym szpitalu otwartym pięć czy sześć lat temu. Jak okiem sięgnąć biało, bialutko, błyszcząco śnieżna i bezkresna przestrzeń. Nawet ściany nie są widoczne, ponieważ nie mają wyraźnie zaznaczonych granic. Wszystko zaokrąglone, wygładzone jak lodowisko hokejowe w Pałacu Sportu. Najmniejszy mikroorganizmik, który Bóg wie, jakim cudem mógłby się tu dostać, natychmiast zginie w tej sterylnej białości. Nawet okien nie widać, szkła są jakby zaprószone połyskliwym szronem, a wokół nich, oczywiście, nie ma ani ram, ani występów, ani parapetów. Zdrowy człowiek w tym pałacu Królowej Śniegu natychmiast traci humor.

Taki właśnie widok zobaczyłem po wyjściu z „kolby” pod sklepienia Wiecznego Skarbca Mądrości. Prawdę powiedziawszy, sklepienia nie było. Na nieokreślonej wysokości wisiało nad głową kłujące, brylantowe niebo, niepostrzeżenie przechodzące w ściany i podłogę. Podłoga stawała się coraz twardsza, błyszczący połysk coraz bardziej matowiał, a światło padało wokoło nie wiadomo skąd – czyste, jasne, nie drażniące.

Wreszcie oczy, przywykłe już do białości, zauważyły w środku tego śnieżnego palazzo coś w rodzaju bardzo dużego akwarium, utrzymującego się nad podłogą bez żadnej widocznej podpory. Woda w nim była przezroczysta, niczym nie zmącona, ale widocznie spoista i gęsta; najprawdopodobniej wcale nie była to woda, a jakiś koloid, ponieważ zanurzony w tę quasi – wodę przedmiot nie wywoływał żadnych zmian w otaczającym go ośrodku – ani fal, ani pęcherzyków. Przedmiot ten duży, szary, podobny do jądra orzecha włoskiego powiększonego do metra w średnicy. Nie znajdował się w jednym miejscu, lecz pływał, pulsując nieco, obracając się lekko, to zniżał się, to unosił się ku górze w granicach centymetra. Nie był jednobarwny; nierównomiernie, ale bez przerwy mienił się to jaskrawymi, to wyblakłymi plamami. Od razili domyśliłem się, że jest to właśnie mózg – niewiarygodnie powiększony i prawie całkowicie pozbawiony cech, które charakteryzują go w atlasach anatomicznych. W każdym razie nie odnalazłem ani granic półkul, ani płatów czołowych, ani skroniowych, ani potylicy, ani móżdżku. I mimo wszystko właśnie to było Nauczycielem, skupiskiem mądrości chronionej w Wiecznym Skarbcu, źródłem oczekujących nas, Ziemian, kontaktów.

Odczuwałem już przedsmak ich początku, pytając sam siebie: cóż dzieje się w tym prawie bezkształtnym skrzepie – skrzepie życia albo dokładniej, wyższej formy materii. Jakie procesy tam zachodzą, jakie fale, sygnały elektryczne, błyskawiczne zmiany struktury komórek? Ile miliardów neuronów kieruje nieskończonym potokiem obrazów, wspomnień, myśli wydobywanych z martwego archiwum pamięci? Pulsuje, zmienia barwę, a więc żyje, może za pośrednictwem jakichś czujników widzi i ocenia mnie. Może jego potencjał umysłowy tysiąckrotnie przekracza ludzki, ale przecież i my, jak to się mówi, nie jesteśmy od macochy. Zaczniemy.

I kontakt się rozpoczął, bezdźwięczny i bezosobowy jak kolokwium albo egzamin. Pamiętacie pytania na tablicy świetlnej i nasze odpowiedzi na karteczce oznaczonej tym samym numerem? Nikt nie palił, nie kaszlał, nie podnosił głosu, nie pił herbaty z cytryną. Pytano nas – i odpowiadaliśmy. Tutaj procedura ta odbywała się w jeszcze bardziej prostej formie. Ktoś w moim mózgu w tak samo bezdźwięczny i bezosobowy sposób zadawał pytanie, a ja, zastanowiwszy się nad odpowiedzią, powtarzałem ją w myśli. Nawet tablicy świetlnej nie było i nic nigdzie nie było drukowane.

– Skąd jesteście? – padło pierwsze pytanie.

Odpowiedziałem.

– Możesz wyobrazić sobie mapę Galaktyki i położenie na niej waszego Systemu Gwiezdnego?

Spróbowałem to zrobić, przypomniawszy sobie szkoleniowe mapy gwiezdne. Nie wiem, udało mi się to czy nie, mój bezkształtny rozmówca, pływający w przezroczystym syropie, widać doskonale wszystko zrozumiał, ponieważ odzew był dokładny i natychmiastowy.

– Znamy ten system. Nawet próbowaliśmy się z nim skontaktować, ale bez skutku.

– Dawno?

– Wyjaśnij mi wasz system pomiaru czasu.

Znowu, uciekając się do map, wyjaśniłem, jak umiałem, zasady ruchu Ziemi po jej orbicie i odpowiadające im wykresy, pojęcia roku, miesiąca, doby, godzin i minut, istotę systemu dziesiętnego, prędkość światła i związaną z nią kosmiczną skalę pomiaru. Myślałem długo i nieskładnie: nie wiadomo czemu pchały się na myśl obrazki z życia szkolnego. Starałem uwolnić się od natrętnych skojarzeń, takich na przykład jak błąd, który zrobiłem w egzaminacyjnym zaliczeniu równań Maxwella, jąkałem i plątałem w myślach, ale wreszcie zdołałem wydusić z siebie coś sensownego. Natychmiast, bez żadnej pauzy, jak błysk światła odezwała się w mojej świadomości odpowiedź na moje pytanie „czy dawno; próbowali skontaktować się z planetami Systemu Słonecznego”.

– Dwa i pół tysiąca lat temu według waszego systemu pomiaru czasu.

Nie zdążyłem nawet przemyśleć „usłyszanego”, kiedy w mojej świadomości dosłownie eksploatowało następne pytanie. Energia tych pytań była tak wielka, że działała jak nakaz hipnotyzera. Z Hedończykami w siatkowych koszulkach rozmawialiśmy jak dyplomaci za okrągłym stołem, a tu stałem jak żołnierz i składałem raporty w odpowiedzi wybuchające w mych myślach pytania Nauczyciela. Przecież ten szary, prawie nieruchomy kawałek biomasy w nieznanym koloidalnym roztworze, był właśnie tym, co pozostało z żywego kiedyś Nauczyciela, i kontynuowało obecnie jego długowieczną egzystencję na tej planecie. I nie pytań, lecz rozkazów Nauczyciela „wysłuchiwałem” jak posłuszny uczeń, niezbyt przekonany o tym, że jestem dobrze przygotowany do odpowiedzi.

– Myśl tylko o tym, co pozostawiłeś u siebie na Ziemi. Twój dom,; twoje miasto, twój zakątek planety. Chcę znać wygląd waszego świata. Nie martw się o właściwą kolejność i nie bój się luźnych skojarzeń.

– Na to potrzeba czasu – powiedziałem.

– Dla mnie czas nie istnieje, dla ciebie jest on ograniczony tylko przez proces przypominania.

Nagle, z niesłychaną precyzją uzmysłowiłem sobie, że mogę odtworzyć w pamięci wszystko, co zechcę. Nagle zobaczyłem ulicę Gorkiego, Prospekt Kalinina, granitowe nadbrzeża rzeki Moskwy i Bzowy Bulwar” na którym stare lipy szumiały pod naszymi oknami. Zobaczyłem cichą ulicę, po której bezdźwięcznie płynęły na poduszce powietrznej różnokolorowe pudełka samochodów, szerokie, niezbyt zatłoczone trotuary, gdzie przechodzień, który zatrzymał się przy lustrzanej witrynie sklepu, mógł usłyszeć tylko odgłos kroków po asfalcie, drobny stukot obcasów, miarowy tętent ruchomych chodników i urywki rozmów, przypominającej szuranie żwiru przemywanego na brzegu morską falą. W skojarzeniach przypomniałem sobie Picundę i bułgarski Słoneczny Brzeg, ciepło nagrzanej słońcem plaży, smak słonej wody.