Выбрать главу

Nauczyliśmy się otwierać drzwi, myślał Kapitan, ale nic poza tym. Działamy po omacku, na ślepo. Metodą prób i błędów. Ile prób, tyle błędów. Bibl uznał, że to naturalne, przecież dopiero zaczynamy. Nieśmiały początek.

Umiejętność czekania to wielka zaleta eksperymentatora. Ta umiejętność nie zawsze cechowała Kapitana. – Musimy patrzeć i analizować, na razie – powiedział Bibl. Kapitan starał się uważnie obserwować, ale: przeprowadzona analiza okazała się powierzchowna i zbyt ostrożna. Nawet krótka, pełna półaluzji rozmowa z Nauczycielem nie zbliżyła go do rozwiązania zagadek hedońskich cywilizacji. Inna rzecz, że jeszcze nie; widzieli wszystkiego. Pozostało miasto Aora, czy Aera.

– No cóż, musimy obserwować – westchnął Kapitan – albo, właściwie podpatrywać. Co mają dla nas na dziś w programie? Pasjonująca wycieczka po mieście! Życie i obyczaje Hedończyków przez okno „Portosa”! Serdecznie prosimy!

Wyszedł z pokoju i skierował się do warsztatu, w którym Mały i Alik przygotowywali „Portosa” do wyjazdu.

Mały siedział okrakiem na taborecie i ciskał mutrami w pojazd. Nakrętki uderzały o pole ochronne w odległości metra od nadwozia i dzwoniąc, padały na metalową podłogę. Zauważywszy w drzwiach Kapitana, Mały wyprężył się w całej swej prawie dwumetrowej okazałości.

– Melduję posłusznie: sprawdzanie pola ochronnego pojazdu w pełnym toku, dziurek i szparek nie wykryto.

– Nie pajacuj – uciął Kapitan, – Gdzie Alik?

Mały skinął w kierunku „Portosa”.

– Rozpacza. Chce do Aory.

– Weźmiesz go jutro. Jeżeli będzie trzeba.

Alik wylazł z luku, wyłączył pole i zeskoczył na dół.

– Możecie jechać – powiedział ponuro. – Wszystko w porządku.

– Nie martw się, przyjacielu – roześmiał się Mały. – Przyjdzie i na ciebie kolej. Jeżeli będzie trzeba – dodał złośliwie i wlazł do kabiny. – Jedziemy, Kep.

Kapitan patrzył na niebo poprzez przezroczystą ścianę hangaru. Zza linii horyzontu, jakby nakreślonej czarnym tuszem, wypływało granatowe słońce przypominające ciemny kleks na błękitnym brystolu. Można było patrzeć na nie bez bólu w oczach.

– Patrzeć i analizować – głośno pomyślał Kapitan. – Pora miraży to pora niepokoju. Jedziemy! – Wszedł do luku i pomachał Alikowi na pożegnanie.

„Portos” zakołysał się, jak kot skoczył do przodu i wypłynął poprzez rozsunięte skrzydła wrót hangaru.

– Gdzie będziemy szukać tego piekielnego mirażu? – zapytał Mały.

– Sam nas znajdzie. Trzymaj kurs na słońce.

– Znowu mgła albo tornado: tej planetce nie można odmówić fantazji, ma jej do licha i trochę.

– Puszczałeś w dzieciństwie bańki mydlane? – spytał go w odpowiedzi Kapitan.

– Zdarzało się, bo co?

– Kiedy dwie bańki zlepiają się ze sobą w powietrzu, to jak wygląda miejsce połączenia?

Mały zamilkł, starając się przypomnieć.

– Jakaś plama, nie pamiętam dokładnie.

– A szkoda. Powstaje soczewka, rozszczepiająca promienie świetlne na części składowe widma. Barwny kleks, tak jak i tutaj.

– Ależ tu to nie jest bańka mydlana. Kapitan wzruszył ramionami.

– Nie upieram się przy słuszności hipotezy. Po prostu tak mi się to skojarzyło.

– A oto masz zjawę. – Mały wskazał na przednią szybę.

Przed nimi, jak olbrzymi, kolczasty jeż płynęła granatowa kula. W jej wnętrzu zapalały się i gasły srebrzyste, często rozbłyskujące iskry, jak gdyby ktoś niewidzialny z zewnątrz bawił się sztucznymi ognikami. – Choinkowa ozdóbka – ze złością mruknął Mały, kierując „Portosa” w stronę kuli.

Jej rozmiary rosły w oczach. Stawała się ona coraz jaśniejsza, kontury rozmywały się po brzegach, a w środku, jak na papierze fotograficznym zanurzonym w kuwecie z wywoływaczem, pojawiały się nie ostre jeszcze sylwetki konstrukcji geometrycznych: labirynt ze złotego drutu, podświetlony od wewnątrz.

– Leć w środeczek – rzekł Kapitan.

– Wiem – burknął Mały i skierował pojazd prosto w przemyślne sploty labiryntu.

Sekundę, a może nawet ułamek sekundy trwał szok – bezbolesny i nieodczuwalny. Mały nacisnął biały klawisz na pulpicie sterowania pojazdem i „Portos” zatrzymał się, natychmiast wysuwając emitor pola.

– Serdecznie witamy w Aorze – powiedział Mały. – Fajne miasteczko, co?

Miasteczko rzeczywiście było niezwykłe. „Portos” stał na placu, który ze wszystkich stron otoczony był domami. Właściwie to specyficzne ziemskie słowo „dom” nie bardzo pasowało do dziwacznych budowli zamykających tę płaszczyznę. Proszę sobie wyobrazić pudełko bez dna i pokrywki, którego ścianki uniesione są nad ziemią; wielkie pudełko, które ma w poprzek jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i wisi w powietrzu na przekór prawu grawitacji. Ani kolumn, ani podpór. Normalny cud, jak określiłby to Alik.

Mały otworzył luk, wyłączył pole i zeskoczył na błyszczącą, jakby wypolerowaną, niebieską nawierzchnię placu. Ni to szkło, ni to plastik.

– Jak parkiet w Ermitażu – zażartował – tylko bez deseniu. No i nie trzeba pastować, froterować.

Starając się utrzymać równowagę na tej śliskiej powierzchni, zrobił kilka kroków rozglądając się dokoła.

– Antygrawitacja – stwierdził z głębokim przekonaniem. – A ścianki to wcale nie ścianki, lecz jakieś tunele. Szeroka… – przeszedł pod „ścianą” – chyba jakieś dziesięć metrów. – Potem nacisnął włącznik na klamrze i wzbił się do góry zawisając nad placem.

Kapitan, siedząc na dachu „Portosa”, obserwował go z niepokojem.

– Ostrożniej! – zawołał. – Ląduj szybciej.

Mały powoli, wyraźnie popisując się swą umiejętnością poruszania się w powietrzu, opuścił się koło pojazdu.

– Chyba to właśnie jest Aora – oznajmił. – Tylko mam wrażenie, że trafiliśmy na peryferie. Na północy niebieska łysina – ani domów, ani ludzi, na południu i na zachodzie plastry.

– Jakie plastry? – nie zrozumiał Kapitan.

– Właśnie takie. – Mały wskazał mlecznomatowe ściany pudełek. – Rozciągają się aż po horyzont, końca nie widać. Są mniejsze i większe. Przecież mówię – plastry. Zupełnie jakby je wyjęli z uli i zawiesili w powietrzu.

– A ludzie?

– Ludzi jest dużo. Na dachach. A co robią, nie mogłem zobaczyć, za daleko.