Выбрать главу

– Sprawdzian poziomu. Tam, gdzie określają grupę. Nie byliście?

– Byliśmy – zdecydowanie skłamał Kapitan. Sprawdzian jakiegoś tam poziomu zupełnie nie mieścił się w ich planach, któż mógł wiedzieć, co tam robią z byłymi uczniami.

– Wolni? – spytał Hedończyk.

– Właśnie – wymijająco potwierdził Kapitan bezskutecznie starając się zmienić niebezpieczny temat rozmowy.

– Boicie się czegoś, wykręcacie się, robicie uniki – przekazał myśl Hedończyk. – Mnie się boicie?

– A kto ty jesteś? – zadał pytanie Kapitan.

– Ja? Sirg. Kołysacz.

– Kto?!

– Sirg – cierpliwie powtórzył Hedończyk. Widać zgodnie z tutejszymi zasadami wczorajsi uczniowie mieli prawo nie rozumieć wielu rzeczy. – Kołyszę przestrzeń. – Leniwie machnął ręką. – Możecie iść. Milea jest o dwa przejścia stąd.

Mały popatrzył ogłupiały na Kapitana, ale ten nie zdążył zapytać, co to takiego „milea” i o jakie „dwa przejścia” stąd się znajduje, ponieważ Hedończyk tymczasem zniknął.

– Zrozumiałeś coś z tego? – Mały ze zdziwienia aż się zająknął.

– Tyle co ty: milea jest o dwa przejścia stąd i musimy tam bezapelacyjnie trafić.

– Co za milea?

– A łatwiejszych pytań nie masz?

– Gdzie on się podział?

– Pewnie poszedł kołysać przestrzeń.

– Czym kołysać?

– Rękami! – wybuchnął Kapitan. – Albo głową. Skąd mam wiedzieć?

Mały uśmiechnął się przepraszająco:

– Nie złość się. Zgłupiałem od tych bzdur. Co będziemy robić?

– Patrzeć i analizować – ze złością powiedział Kapitan. Zamilkł na chwilę. – Chodźmy tam, gdzie wszyscy. Przecież dokądś muszą iść?

– Pójdziemy po dachu?

– W powietrzu – zrobił krok do przodu i znalazł się na drugim poziomie, nawet już nie dziwiąc się temu bajkowemu sposobowi poruszania się w przestrzeni.

„Jak w starej anegdotce – myślał – o dziwaku, który skakał z dzwonnicy i nic mu się nigdy nie stało, przyzwyczaił się…”

Przed nimi widniały opięte w żółtą siatkę o dużych oczkach atletyczne plecy dwóch potężnych Hedończyków. Atleci maszerowali szybko, lawirując pomiędzy siedzącymi i leżącymi na drodze, i nasi kosmonauci ruszyli ich śladem, starając się nie zostać w tyle i nie zgubić się w tłumie.

„Jakie spokojne miasto i jakże niepodobne do szkolnego światka z biczami, walkami, zwierzęcą nienawiścią. A przecież to są ci sami ludzie, wczorajsi uczniowie. Cóż ich tak odmienia? Albo kto? Może po to właśnie istnieją tajemnicze»gerto«, o których mówił sirg”.

Kapitan rzeczywiście tak uważał, nawet nie przypuszczając, że wkrótce zrozumie, jak strasznie się mylił. Ale na razie z pełnym przekonaniem rozkoszował się spokojną idyllą: prawie sjesta w jakimś cichym hiszpańskim miasteczku. Ludzi na dachach niewielu, cisza i upał – lepki jak zdjęty z ognia syrop.

Nagle zatrzymał się. Mały, który szedł z tyłu i rozglądał we wszystkie strony, omal nie wpadł na niego.

– Co się stało? – spytał i aż gwizdnął ze zdziwienia. – Gdzie się tamci podziali?

– Kto?

– No ci w żółtych siatkach.

Kapitan, którego zainteresował jakiś ruch na sąsiednim dachu, gdzie grupa wałkoni nagle nie wiadomo czemu zmniejszyła się, dopiero teraz zauważył, że zniknęli również znajdujący się przed nimi atleci w żółtych siatkach.

– Może weszli do domu? – zasugerował Mały.

– A gdzie tu widzisz domy?

– Gdzie? Pod nami w tunelach – plastrach.

Kapitan zamyślił się… Czemu nie? Ryzyko niewielkie. Można popatrzeć i na plastry.

– Zaryzykujemy?

– Zaryzykujemy!

Życzenia spełniane były w tym świecie dokładnie i natychmiast. Jedna chwila – i już kroczyli wzdłuż szerokiego i widnego korytarza. Nie było to światło dzienne, ale chłodne, sztuczne, jakby wewnątrz matowo – białych ścian znajdowały się niewidzialne świetlówki. Korytarz był pusty, a jego koniec ginął gdzieś daleko w białawej mgiełce. Nie było widać ani ludzi, ani rzeczy, ani charakterystycznych ziemskich tabliczek informacyjnych, które dawno już zastąpiły nić Ariadny.

Chłodna pustka, bezmyślna pustka, jak w porzuconym przez mieszkańców mieście na Prokli. Kapitan sam kiedyś wałęsał się po tym mieście, odkrytym przez ekspedycję Karłowa. Ale przecież Hedona jest zamieszkana i ludzie powinni gdzieś tu być. Drgnął zaskoczony – któryś już raz w tym pełnym wydarzeń dniu: dwa kroki przed nimi wyrosła ściana i za nimi druga, taka sama, tak samo głucha – bez drzwi i okien, po prostu matowa i świecąca się, jak ściana korytarza.

– No i masz pokoik – podsumował Mały. – Prosto i miło, tylko nie ma na czym usiąść.

I jakby spełniając jego życzenie przed kosmonautami pojawiły się dwa fotele, przezroczyste, ledwo widoczne w nienaturalnym, białawym świetle. Takie same były w domu-błonce w Zielonym Lesie.

– Niech będą czerwone – zadecydował Kapitan.

Fotele zabarwiały się stopniowo, przyjmując po kolei wszystkie odcienie, od bladoróżowego do płomieniście purpurowego – dwa ogniste kwiatki na białej podłodze.

– Bardzo dobrze – rzekł Mały. Usiadł wygodnie w jednym z foteli. – Przydałby się tu jeszcze stolik i klimatyzator.

Stolik pojawił się z niczego, tak jak fotele.

– A gdzie klimatyzator?

– Wyobraź go sobie – poradził Kapitan. Mały natężył się, ale nie pomogło.

– Beznadziejne – podsumował Kapitan. – Miejscowy przemysł nie produkuje klimatyzatorów.

– No to jak się ratują przed taką potworną spiekotą?

Skądś z góry powiał nagle wietrzyk, chłodny i lekki. Nawet z efektem akustycznym: szum fal na brzegu a może szmer liści. Kapitan zamknął oczy i wyobraził sobie, że to Ziemia. Tuż obok Oka. Jeszcze rano, dopiero wstaje świt. Chłodek przedświtu bezceremonialnie wpełza za kołnierz koszuli. A przy brzegu łódka. W niej wędki i wiaderko, i puszka z przynętą. Mały woła z namiotu: „Robi się chłodno. Przydałby się sweterek”.

Kapitan otworzył oczy i wzdrygnął się.

– A ty pytasz, jak ratują się przed upałem. Pamiętaj, trafiliśmy do kraju, w którym życzenie spełnia się natychmiast. Czego byś jeszcze chciał?