– Co z nimi? Powymierali wszyscy, czy co? – zapytał po rosyjski Mały, dwumetrowy, rudowłosy dryblas w wieku trzydziestu, trzydziestu paru lat.
Na pierwszy rzut oka przypominał Skandynawa lub Irlandczyka, choć urodził się i wychował w Leningradzie, podobnie jak i dowódca. Szesnaście lat spędzonych w kosmosie nie przygarbiło jego postaci, a raczej wyprostowało go jeszcze bardziej i jednocześnie rozwinęło jego barki i tors. Wprawdzie algol był na Ziemi pod koniec dwudziestego pierwszego wie ku językiem międzynarodowym, dublującym język maszynowy, jednak że Mały, podobnie jak reszta uczestników ekspedycji, najchętniej posługiwał się językiem swego dzieciństwa. Pierwszy sprzeciwił się „algolizacji” Bibl, który zmusił Alika do uczenia się na pamięć całych stron Puszkina i Majakowskiego. „Algol, algol – mruczał – ale Puszkin mimo wszystko pisał po rosyjsku… Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy; twych zwartych kształtów kocham ład… No, teraz ty”. I Alik obdarzony pamięcią jak komputer recytował dalej do wskazanego wersu. Ale jego gusta nie ograniczały się do klasyki. Z takim samym zapałem cytował również matematyka Merle’a, który odkrył prawo wielofazowości przestrzeni i współczesnego poetę Ejsmonta, genialnie łączącego lirykę i algol.
– Czarna, pustynna planeta – wygłosił z patosem odszukawszy w pamięci odpowiednie rymy – pod nogą dźwięczy jak metal…
Kapitan skrzywił się, nie lubił patosu.
– Daj spokój – uciszył Alika. – Zleź z koturnów. Patrz i słuchaj. Dźwięczy? Nic nie dźwięczy. I to wcale nie metal, ale nadtopiony kwarc. – Jeszcze raz uważnie rozejrzał się wokoło i dodał: – Widzicie pył? I żadnych śladów – ani pojazdu, ani człowieka.
– A jeżeli mają poduszkowiec?
– Przecież gdzieś musiałby się zatrzymywać. Nawet przy drzwiach nie ma śladów. Może już nie wychodzą na zewnątrz?
Cała czwórka w milczeniu przypatrywała się kopulastemu budynkowi stacji. Dzieliło ich od niego nie więcej niż dziesięć kroków. Wszystkie żaluzje w oknach były opuszczone, ciężkie drzwi zamknięte na głucho. Ich powierzchnia z nierdzewnej stali odbijała słońce niczym zwierciadło.
– Hej, hej, jest tam kto? – zawołał Kapitan. Milczenie.
Zawołali jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.
– No i jak, wejdziemy? – zapytał Mały.
– Mam klucz – poinformował Kapitan. – Dostałem go w Służbie Kontaktów.
Stalowe drzwi otworzyły się lekko, prawie bezszelestnie. Szeroki korytarz, zagracony opakowaniami z drewna i płyt wiórowych oraz zwojami kolorowych przewodów, był cichy i bezludny. Gdy stanęli na jego środkowym pasie, gdzieś włączył się mechanizm i samobieżna ścieżka ruszyła unosząc ich w głąb stacji.
I ani jednego dźwięku. Tylko monotonne mruczenie chodnika i ciężkie oddechy przygotowanych na wszystko gości.
Rozdział II
Stacja badawcza na planecie zmontowana była z plastikowych płyt zbrojonych nierdzewną stalą. Inżynier nazwałby ją wycinkiem płasko-wypukłej soczewki; po jej łuku przesuwała się taśma chodnika korytarza. Na korytarz wychodziły stalowe drzwi, niejednokrotnie umieszczone daleko od siebie. Na ich lśniących jak lustro płycinach widniały lakoniczne napisy: „Lodówka”, „Kuchnia”, „Magazyny”, „Laboratoria”, „Konnektor”, „Komputery”. W drugiej połowie korytarza mieściły się kabiny specjalistów: „Drugi pilot”, „Cybernetyk”, „Geolog”, „Szef”. Dojechali na miejsce. Kapitan dotknął ręką drzwi i chodnik zatrzymał się. Klamkę zastępował przycisk sygnalizacyjny, ale albo nie działał, albo jego działanie zostało zablokowane przez inny mechanizm, drzwi bowiem nie otworzyły się. Spróbowali najstarszego sposobu: Mały grzmotnął obcasem w metalową płytę. I znów bez rezultatu.
– Otwieraj! – huknął. – Swoi!
W odpowiedzi cienki i zwężający się jak klinga rapiera, oślepiająco niebieski promień przebił stalowe drzwi, tylko cudem nie zahaczając Małego, który odskoczył do tyłu i przywarł do ściany. Stojący nie opodal Kapitan krzyknął zduszonym głosem: „Spokój! Do tyłu!” – i słownie odrzucił Bibla i Alika od drzwi. Teraz niebieska klinga nie mogła już nikogo dosięgnąć.
Rozcięła na ukos drzwi i piętrzącą się pod przeciwległą ścianą piramidę skrzynek z syntetycznymi befsztykami, jeszcze raz przejechała na krzyż i zniknęła za drzwiami. Na ich stalowej powierzchni widniał tylko równe, nadtopione szwy. Zapachniało palonymi syntetykami i wiórami. Później drzwi uchyliły się odrobinę i w szczelinie pojawiła się dokładnie wygolona, szczupła twarz z uważnie patrzącymi oczyma snajpera. Mądre, przenikliwe spojrzenie odnalazło siedzącego w kucki Małego skupiony, jak przy celowaniu, wzrok złagodniał nagle i cienkie wargi rozchyliły się w uśmiechu. Człowiek w brudnej, zamszowej kurtce, z licznymi zamkami błyskawicznymi, zrobił krok do przodu i przyjacielskim tonem zapytał w algolu:
– Mały?
– Idiota – odparł Mały, wstając. – Przecież wołałem, że swoi.
– Wołałeś po rosyjsku – powiedział Kapitan, podchodząc bliżej. – Przyjmuj zmianę, gospodarzu. Drugi Pilot, jeżeli się nie mylę?
Drugi Pilot „Hedony 2” był podobny do pojawiających się niekiedy na ekranach telewizorów kowbojów ze starych filmów. Zaciśnięte usta, zimne spojrzenie i dwie głębokie bruzdy koło ust, jak dwie kreski nakreślone przez artystę grafika na rysunku twarzy mężczyzny ogarniętego pragnieniem, aby złamać, zabić, przeżyć, wytrzymać. Teraz oczy płonęły ciepłem przydrożnego zajazdu, otwartego w niepogodę na spotkanie gości.
– Fajnie, że jednak przybyliście! Zmiana! To brzmi jak dzwon na jarmarku.
– A co, masz pietra?
– Niee. Bać, to się nie boję. O siebie, oczywiście. Ale z Dokiem marnie. Kości się nie zrastają. Czegoś brak w organizmie.
– No, a kontakty?
– Widziałeś moje kontakty. O mały włos nie wyprawiłem was tamten świat.
– Nerwy wysiadły?
– Wysiąść nie wysiadły, ale przyzwyczaiłem się do trzymania palca na spuście. Wy też zakosztujecie tego, bądźcie spokojni.
– Po to przyjechaliśmy.
– Rakieta w porządku?
– Caluteńka.
– A automatyka?
– Również.
– A wy w ogóle tu zostajecie? – zapytał nagle.
– Oczywiście. My na zmianę, a wy do domu. Siadaj za pulpit sterowniczy i wio.
Kowboj-Pilot wykonał coś w rodzaju szamańskiego tańca wśród rozdeptanych niedopałków, pustych butelek, otwartych puszek i rozgniecionych tubek ze skoncentrowanym bulionem i serem. Można było tylko podziwiać, jakim cudem nie potknął się i nie złamał nogi na tym śmietniku. Być może ten przestronny pokój bez okna, ale z czystym sztucznym powietrzem dawniej nadawał się do mieszkania, teraz jednak wyglądał jak po rewizji albo po bójce pijanych gości. Odrapane stalowe ściany tu i ówdzie przecinały wypalone promiennikiem szramy.