Выбрать главу

– Po co niszczyliście ściany? – zainteresował się Bibl.

Z wygolonej twarzy pilota zniknął uśmiech. Uważnie rozejrzał się wokoło. Gest był odruchowy, bezwiedny.

– Przenikają i tutaj… – szepnął, powoli wycofując się w kierunku wewnętrznych drzwi, przez które widać było wąziutkie, spiralne schody prowadzące na wyższe piętro. – Chodźmy. Tam jest bezpieczniej. Inny horyzont, inny poziom.

Kapitan i Mały popatrzyli po sobie. Nie miało sensu prosić o wyjaśnienia.

– Brudnawo tu – powiedział Kapitan.

– Nie ma komu sprzątać. Na górze jest czyściej.

– A kto jest na górze?

– Ja i Dok. Tam jemy i śpimy.

– Dlaczego nie nawiązywaliście łączności?

– Nie ma sensu. Oszczędzaliśmy energię dla was.

– Można obejrzeć urządzenia? – zapytał Alik.

Drugi Pilot gościnnie wskazał na drzwi.

– Czemu nie? Dziesiąte drzwi po prawej. Przyciśnij guzik i wchodź. Tam jest czysto. Pyłu nie ma: wentylator działa, pyłochłon w porządku.

– A nie wlezę na promiennik? Może macie automatyczne.

– O tym nie pomyślałem – roześmiał się Pilot.

Alik spojrzał pytająco na Kapitana i wyszedł. Pozostali ruszyli za Pilotem. Po kręconych schodach wspięli się do pokoju, który różnił się od tamtego tylko oknem umieszczonym ukośnie i zaciągniętym na wpół przezroczystą storą. Nie przepuszczała ona ciepła promieni słonecznych, ale pozwalała widzieć wszystko wokoło. Inna rzecz, że nie było specjalnie na co patrzeć, jeżeli nie brać pod uwagę przygnębiającej czerni pustyni.

W pokoju było czysto i schludnie – żadnych niedopałków, butelek, puszek. Jedno z wysuwanych łóżek było starannie zasłane, a na drugim leżał niemłody już, szpakowaty mężczyzna w rozpiętym mundurze z dystynkcjami. Był gładko ogolony, jak jego towarzysz, za wyjątkiem charakterystycznej, donkiszotowskiej bródki. Nie poruszył się i nie otworzył oczu.

– Obudź się, Dok – powiedział Pilot. – Zmiana. Nareszcie długo wyczekiwana zmiana.

– Co, co? – zawołał leżący na łóżku i otworzył duże oczy o dobrym i wcale niesmutnym spojrzeniu.

– Nie poznaje pan? – zapytał Kapitan.

Doktor przycisnął guzik u wezgłowia. Stora uniosła się i w pokoju zrobiło się jaśniej.

– Teraz poznaję – powiedział. – A więc jest was tylko trzech? Niedużo.

– Czwarty sprawdza łączność.

– Nas też było czterech – mówił w zamyśleniu Doktor. – Czterech Dwóch żyje, dwóch pochowano przy stacji. Zamiast łopaty użyto promiennika, a ołowiu z odkrywki zamiast nagrobka. Jak się to odbywało nie wiem, nie widziałem.

– Nie sprawia pan wrażenia człowieka przybitego nieszczęściem -: zauważył Kapitan.

– Nie umiem rozpaczać. I nie warto, moim zdaniem. Nie poszczęściła się, no to trudno. My zaczęliśmy, wy zakończycie, a jeżeli nie wy, to inni. Naszych błędów nie powtórzycie, wykorzystacie doświadczenia, no, a nas do archiwum Służby Kosmicznej.

Pilot kaszlnął znacząco. Doktor roześmiał się.

– Wybacz, mówię o sobie. A jeżeli mnie wyłatają, to myślę, że też się przydam. Pilot to skarb. W każdy rejs się nada, choćby od zaraz. Nawet mi żal, że musi lecieć ze mną. Przydałby się i wam: mądry, zdecydowany, z wyobraźnią. – Znowu uśmiechnął się i zwrócił do Pilota: – Przecież mówię prawdę, co? Laserogramy muszą być krótkie, a było spore takich spraw, że człowiekowi o słabych nerwach ręce zadrżą. Miraże to rzecz dziwna i złożona i nie zawsze należy z nimi walczyć promiennikiem. A zresztą, sami zobaczycie. – Doktor zmęczonym ruchem wskazał na załamaną w ukośnej szybie okna panoramę czterech kolorowych słońc. – Wkrótce będzie zachód. Najpierw zachodzi zielone. Może coś zobaczycie, nie wiem.

– Nie powtarzacie prób zbliżenia?

– Nie. Chowamy się przed nimi w stalowym bescie.

– Gdzie, gdzie? – nie zrozumiał Mały. Bibl uprzejmie uprzedził odpowiedź Doktora:

– Pamięć Doktora, podobnie jak moja, przechowuje pojęcia już zapomniane przez ludzkość. Doktor jest Irańczykiem, a w dawnym Iranie tak nazywano schronienia, azyle dla prześladowanych… Tylko dlaczego nawet tu macie ściany poprute promiennikiem?

– Z nadmiaru ostrożności – powiedział Doktor. – Pilot nie lubił podejrzanych dźwięków.

– A promiennik pomaga?

– Teoretycznie nie powinien. Materialny promień przeciwko fantomom? Oczywisty nonsens. Ale wyobraźcie sobie, mimo wszystko spalił cały skraj lasu, który „wyrósł” bezpośrednio koło stacji. Jakiś dziwny był ten las – syluryjskie mchy i archaiczne paprotniki.

– Miraż?

– A jak pan myśli? Pilot pociągnął promiennikiem raz i drugi i wszystko zniknęło. Ale zwęglone kawałki zostały. I pomarszczone liście rozsypujące się przy dotyku. I popiół!

Rozmowa urwała się. Informacja Doktora była zaskakująco bezsensowna. A może to już mania prześladowcza? Ale dlaczego u obu?

– Próbowaliście jakoś to wyjaśnić? – zapytał Kapitan.

– A wy? – Doktor wybuchnął. – Cztery słońca wschodzą i zachodzą i nikt do tej pory nie potrafi wyjaśnić, gdzie, jak i dlaczego! Zmęczyły mnie już te cuda i hipotezy.

Uniósł się na łóżku i napił się wody z sokiem. Albo Kapitan nie potrafił ukryć jakiejś nutki niedowierzania, albo konieczność przekonywania o rzeczach dla niego oczywistych zdenerwowały Doktora. Ze zmęczonym wyrazem twarzy spojrzał w okno i zawołał z nieoczekiwaną radością:

– Patrzcie! Macie szansę.

Wysunięte na zewnątrz okno nie zniekształcało widoku. Wzrok sięgał daleko, pustynia była widoczna jak z otwartego balkonu. Linia horyzontu przecinała tarczę zielonego słońca, z którego pozostał już tylko wąski, świecący łuk z trawiastozłocistym odblaskiem. Tuż obok, ale bez zachowania symetrii, jakby po innej orbicie, spełzało ku horyzontowi jeszcze jedno słońce – błękitny, płonący strzęp nieba.

Pomiędzy horyzontem i stacją pośrodku czarnej pustyni, wyrastało nagle coś trudnego do opisania i prawie niepojętego. Wyglądało to ja by niewidzialny Guliwer bawił się kolorowym dziecięcym zestawem konstrukcyjnym. Brał kule i cegiełki, piętrzył z nich rozcięte piramid i kopuły, przekrzywione sinusoidy i zgniecione sześciany, albo nagle znanego, podobnego do wieży w Pizie, pochylonej nad przewróconym góry dnem stadionem. Białe taśmy wiły się jak węże, znikały, to znów pojawiały się w tej architektonicznej malignie. Ludzki rozum nie być jej twórcą, nie było w niej głównej cechy ludzkiego dzieła – celowości.