Выбрать главу

Mały popatrzył na niego ze współczuciem. Ale go wzięło. Miele językiem jak wentylator. Mówi, że nam nie zazdrości. A może zazdrościć: przesiedział tu pół roku i nic. A oni we dwóch z Alikiem rozwiązali zagadkę zielonego mirażu w ciągu jednego dnia, jak zadanko z mechaniki, trzask – i gotowe!

Alik myślał o tym samym. Nie zdążył jednak opowiedzieć wszystkiego Kapitanowi. Okazuje się, ich spotkanie z pyłową trąbą powietrzną mimo wszystko udało się uchwycić obiektywem wideoskopu. Na stacji zarejestrowano, jak zderzyli się, jak połknął ich zielony kłąb i jak później rozpłynął się na czarnych kamieniach. Oczywiście wzbudziło to niepokój. Zniknął pojazd i dwóch ludzi. Pilot już ich pochował. Zawyrokował: „Nawet nie czekajcie. Koniec. Szukaj Jonasza w brzuchu wieloryba”. Tylko Dok miał nadzieję: „Znajdą dziurę w przestrzeni i wrócą”. Uważał, że trąby pyłowe czy mgławice to efekty przesunięcia faz czasowych inaczej zorganizowanych przestrzeni. I miał rację.

Gdy rakieta ognistym grotem wbiła się w skraj nieba i zniknęła za jego błękitnym brzegiem, milczeli długo, zatopieni w myślach. Teraz Hedona stała się ich domem, ich ziemią. Powrót do rodzinnych pieleszy nastąpi nie wcześniej niż za rok albo za kilka miesięcy, jeżeli będą musieli wezwać zmianę. Ale Kapitan to nie Dok, to człowiek wykuty z super twardej stali, nie gnie się, nie łamie i nie histeryzuje. Nie da się zastraszyć, nie podda się i nie cofnie; żeby go wstrzymać, trzeba by go zabić, a to nie jest łatwe. Nawet we śnie jest gotów do obrony. Mały ulepiony jest z tej samej gliny, brak mu tylko tej ilości informacji, jaką w ciągu swego życia Kapitan nagromadził.

Bibl był mniej odporny psychicznie, ale ciekawość i pragnienie poznania nowego sprawiały, że bez trudu przełamywał naturalny lęk przed niebezpieczeństwem. Alik nie mógł tego powiedzieć o sobie. Pod wpływem strachu obrzydliwie pociły mu się ręce, czuł drżenie kolan. Tak właśnie stało się w chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył rozbłyskującą nad głową srebrzystą żmijkę. Jego reakcja na niebezpieczeństwo była, jak to swego czasu wykazały badania, nieco zbyt opóźniona i nie mieściła się w normach przyjętych dla kosmonautów. W komisji atestacyjnej Służby Medycznej powstał nawet spór, czy Alik w ogóle może pracować w kosmosie. Dopiero powtórna próba usunęła wątpliwości: Opóźnienie reakcji było całkowicie rekompensowane odpornością organizmu. Tutaj wskaźnik Alika był nawet wyższy niż jego kolegów z ekspedycji.

Ale teraz niepokoiło go nie niebezpieczeństwo, lecz nieznane. Prawdę powiedziawszy, „niepokoiło” nie było odpowiednim określeniem. Było to uczucie pobudzające, upajające, takie, jakie niekiedy ogarnia artystę albo uczonego na progu ledwo uświadamianego odkrycia. Kapitan spojrzał na niego i uśmiechnął się: zrozumiał. Później popatrzył na spełzające niebieskozielony horyzont mętnie świecące kolorowe kręgi i powiedział w zamyśleniu, nie zwracając się do nikogo konkretnie:

– A przecież jest to zjawisko spotykane czasem i na Ziemi. Powietrze, jak pryzmat, rozszczepia światło i obserwujemy nie jedną białą tarczę, lecz kilka kolorowych, nałożonych na siebie. O zachodzie ich brzegi zazwyczaj dają odblask, zabarwiając niebo. Najczęściej na czerwono, a czasami, gdzieś na morzu albo w pustyni, można zaobserwować dokładnie taki sam, niebieskozielony horyzont.

– Horyzonty są różne, ale słońce jedno – powiedział Bibl.

– Tutaj też jest tylko jedno. Jedynie na Hedonie warunki atmosferyczne pozwalają obserwować i rozszczepienia widmowe, i fazowe przesunięcie tarcz.

– Może już pojedziemy, co? – ziewnął Mały. – Czas do domu, noce na Hedonie są krótkie.

Wszyscy roześmieli się. Mały uważał jeszcze nie zamieszkaną stację za dom. A przecież dopiero należało zrobić z niej dom, napełnić tę zagraconą szopę ciepłem, atmosferą domową, którą zazwyczaj nazywamy przytulnością. Czterej ludzie znowu obeszli w milczeniu wszystkie koryta i pokoje, w których czuć było kurz i zapach brudnej bielizny, i zdecydowali odłożyć sprawę przytulności do jutra: „Wszystko jedno, przed nocą i tak nie zdążymy. A jutro rozdzielimy się. Dwóch pojedzie «Portosem» dwaj zostaną porządkować stację”. Wszyscy wiedzieli, że pozostaną Alik i Mały, nikt nie protestował i nie sprzeciwiał się.

Po kolacji, przed snem, przeprowadzili krótką naradę – pierwszą na tej planecie. Alik powtórzył opowieść o brodatych niemowlakach; starając się przypomnieć sobie każdy drobiazg. „Jak najwięcej szczegółów! – domagał się Kapitan. – Kolor, kształt, przyczyny, skutki, wszystko, co dało się zapamiętać”. Słuchał nie przerywając, tylko chwilami wtrącał korygujące uwagi albo dawał wyraz niezadowoleniu. „Nie zaobserwowaliście, skąd prowadzą węże z odżywką do tego dziecięcego żłobka? Nie? Szkoda?” Obejrzawszy „bicz”, wypuścił promyk aż pod sufit, podstawił rękę, skrzywił się i orzekł: „Broń. Należy przypuszczać, że nie jest śmiercionośna, inaczej nie dawaliby jej dzieciom”. Na replikę Bibla: „Dlaczego dzieciom?” Kapitan odpowiedział, uprzedzając Alika: „Dlatego, że dorosłych nie widzieli”. Bardzo się zdziwił, że Mały i Alik przedzierając się do „Portosa”, użyli granatów. „A pasy? Jeden skok i wasze świece dymne nie byłyby potrzebne”. Mały i Alik milczeli, zmieszani: zapomnieli „pasów” na stacji. Te odrzutowe „pasy”, bez których obecnie nie mógł się obejść żaden sportowiec czy turysta, były wynalezione na Ziemi jeszcze w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Wyposażone w dość ciężki silnik turboodrzutowy pozwalały wykonywać skoki na odległość od pięćdziesięciu do dwustu metrów. Przez sto lat udoskonalano je. Silnik turboodrzutowy zastąpiono grawitacyjnym, zmniejszonym do rozmiarów niewielkiej klamry na plecach. Dzięki temu skoki przekształciły się w swobodny lot. Jednym ruchem ciała można było zmienić kierunek, ale to właśnie spowodowało, że „pasy” nie znalazły zastosowania jako masowy środek transportu. Na początku dwudziestego pierwszego wieku były one równie popularne jak motocykle sto lat wcześniej.

Umiejętność posługiwania się „pasami” była dla każdego kosmonauty sprawą elementarną, i Alik doskonale rozumiał, że korzystając z „pasów” zobaczyliby i dowiedzieliby się o wiele więcej. Kapitan i Bibl znajdowali się w lepszym położeniu: ich podróż można było zaplanować i zadecydować, co wziąć, co zostawić, jakie przyrządy, jakie narzędzia, jaką broń.

– Promienniki bierzemy – zadecydował Kapitan – ale będziemy ich używać tylko w wypadku skrajnej konieczności. I nigdy przeciwko dzieciom…

– A jeżeli trafiliśmy do kosmicznego Brobdingnag – zauważył Alik. – Jeżeli tak właśnie wyglądają tu niemowlęta, to – dorastając zamieniają się w wielkoludy?

– Nawet wtedy promiennik to ostateczność: Tylko w przypadku, kiedy w żaden inny sposób nie da się uniknąć niebezpieczeństwa. Sądzę, że wystarczą nam „pasy”, granaty dymne i pneumoosłony.

– Prawdę powiedziawszy jeszcze ani razu nie miałem w ręku tego cudeńka – przyznał Bibl.