– Można – Kapitan kontynuował grę.
– Ale przecież on traci jednostki.
– Co?!
– Głupi jesteś, czy co? Bity. Nie rozumiesz?
– Według mnie powiedział „bity” – przez zęby wycedził Kapitan nie patrząc na Bibla.
– Tak, bity – powiedział Bibl. – Rzeczywiście, miał na myśli właśnie bity – my nie mamy na to innych określeń. Umowne jednostki informacji. Początkowo właśnie tak powiedział: jednostki.
– Ileż on ma lat? I co ma do tego informacja?
Bibl wzruszył ramionami.
– Dlaczego wy obaj brzęczycie? – zapytał Hedończyk.
– My nie brzęczymy, rozmawiamy.
– Co?
– Nie znają takiego słowa – szepnął Bibl. – Trzeba użyć innego.
– Porozumiewamy się. Nie słyszysz?
– Kiedy się porozumiewają, to myślą. I nie słyszą, lecz rozumieją. A ja słyszę: bu-be-be, ta-ti-tu… – przedrzeźniał Hedończyk. – Brzęczenie.
– Ile masz lat?
– Półtora roku.
Tym razem zdumieli się Bibl i Kapitan.
– Kłamie? A może mają inny system mierzenia czasu?
– Skoro usłyszeliśmy „rok”, to znaczy, że miał na myśli właśnie rok. A może ich rok jest inny.
– Sądząc z gęby ma co najmniej dwudziestkę.
– Znowu brzęczycie.
– Dawno jesteś w szkole? – zapytał Kapitan, dyplomatycznie pomijając milczeniem niebezpieczne pytanie o brzęczenie.
– Od żłobka. Wkrótce półkrąg. A ty?
– Tak samo.
– A co wy macie na głowach?
– Umundurowanie – wymyślił na poczekaniu Kapitan. – Dają wycieczkowiczom. Wiesz, co to takiego wycieczka?
– Wiem, wozili nas do Aory.
Kapitan usłyszał „Aora”, Bibl „Aera”, ale nie Komentowali tego, co „usłyszeli”. Być może to jakiś rezerwat albo miasto.
– Niechże pan pyta, zadaje pytania. Nie można pozwolić, żeby przejął inicjatywę – szepnął Bibl i włączył się w rozmowę, uprzedzając Kapitana.
– A ty lubisz się uczyć?
– Kto lubi? Ty lubisz?
– Zależy o czym. Byłeś dziś w szkole?
– Byłem. Dwie godziny przesiedziałem przy komputerze. Łeb mi pęka, że zdechnąć można.
I Kapitanowi, i Biblowi wydało się, że Hedończyk powiedział „dwie godziny”, ale „usłyszeli” to niezbyt wyraźnie i upierać się przy „godzinach” nie mogli. Termin „komputer” zadźwięczał jednak w ich świat mości wystarczająco wyraźnie.
– Usłyszał pan: komputer, prawda? – szepnął Bibł nie patrząc Kapitana.
– Właśnie. Nieprawdopodobne.
– Pomyślałeś o komputerze? – kontynuował Bibl, zwracając się chłopaka w błękitnych kąpielówkach, który zaczynał już spoglądać na nich podejrzliwie. – W naszej szkole to się nazywa inaczej. Maszyna, która za ciebie myśli, podpowiada ci, włazi ci do głowy i układa na półeczkach rozmaite głupstwa. A ty budzisz się i już wiesz wszystko. Tak?
Hedończyk zarżał jak koń. A Bibl, nie dając mu się opamiętać, dalej:
– Czego się dziś uczyliście?
– Liczenia – niechętnie odpowiadał Hedończyk. Ten przeciągający się egzamin wyraźnie zaczynał go już nudzić. – A potem gry w „tro”.
Kapitan usłyszał „taro” i poprosił, żeby powtórzył.
– Warcaby – wydało się im obu. – Dwanaście kwadracików poziomo, dwanaście pionowo. Pomnożysz?
– A ty?
– Nawet lepiej potrafię. Dwadzieścia siedem razy dwanaście i podzielić przez jedną dwunastą. No?
„Mają dwunastkowy system liczenia” – pomyślał Bibl i powiedział głośno:
– W myśli nie potrafię. Bez maszyny liczącej się nie uda.
– Na maszynie każdy dureń potrafi. A ja w myśli. Dorzucili mi za to dwa tuziny jednostek. A za wyobraźnię minus.
– Dlaczego?
– Nie rozwiązałem testu. Sześć prób, a na tablicy zera.
– Na jakiej tablicy?
– Świetlnej.
– Poddaję się – szepnął Bibl do Kapitana. – Mam dość. Jeszcze trochę i wpadniemy. – Ale mimo to zadał swoje ostatnie pytanie: – A po co wam te umowne jednostki?
– Nie uzbierasz normy, to koniec z tobą. Chłepcz znowu tę babelaję z rurki do lewatywy.
Kapitan usłyszał: z „gumowej kiszki”. Ale sensu obaj nie uchwycili i co najważniejsze, „błękitny” to zrozumiał.
– Nie jesteście ze szkoły. A skąd, nie wiem. Biorę do niewoli – oznajmił i chlasnął srebrzystą żmijką.
Kapitan rzucił mu się pod nogi i przewrócił na ziemię. Obaj natychmiast zerwali się, ale Kapitan uprzedził go o sekundę i bolesnym chwytem zmusił młodego człowieka do wypuszczenia „bicza”.
– Bibl, proszę podnieść tę jego zabawkę – powiedział nie odwracając się. – A ty już teraz wiesz, kogo można, a kogo nie można brać do niewoli.
Hedończyk nie był tchórzem. Ale i trzeci jego skok – widać miał zamiar ugryźć Kapitana – przyniósł równie opłakany skutek. Nawet nie ruszając się z miejsca Kapitan lewą ręką przerzucił go przez głowę. Dla kosmonauty, wyszkolonego we wszystkich rodzajach samoobrony, hedoński uczeń, nawet o figurze kulturysty, był niewiele groźniejszy od ziemskiego chłopaczka. To ostatnie niepowodzenie załamało Hedończyka. Nie oglądając się, nie próbując wstawać, na czworakach poczołgał się w krzaki.
– No i po wszystkim – powiedział ze smutkiem Kapitan. – Kontakt zakończony.
– Nie mieliśmy innego wyjścia, Kep – powiedział Bibl. – Co mieliśmy robić? Podstawiać plecy pod ich „bicz”?
– Ale mimo wszystko żal mi chłopaka.
– Mordercy? Przecież to mordercy. I nie miej wyrzutów sumienia. – Bibl wskazał na martwe, obrócone ku słońcu twarze: – Obawiam się, że tu panują inne zasady moralne, Kep, i że to nie z nimi musimy szukać kontaktu.
Kapitan zamyślił się.
– Wracamy? A może zaryzykujemy mały spacer? Koło tych eukaliptusów. Nic nie będzie utrudniać obserwacji. Dostrzeżemy każde niebezpieczeństwo.
– Ten chłopak może sprowadzić pomoc.
– Przy naszym uzbrojeniu, Bibl, możemy się niczego nie obawiać na wet w dżunglach Prokli. „Bicze” to dziecinne zabawki w porównaniu z pneumoodrzutnikami. A przecież mamy jeszcze i granaty, i „pasy”. Niech się tylko pokażą.
„Nawet najbardziej doświadczony i mający szczęście zwiadowca czasami się myli” – pomyślał Bibl, ale nie sprzeciwił się Kapitanowi. Alejka była przyjemna i jasna. Gigantyczne maszty eukaliptusów z ich liśćmi – nożami zwróconymi krawędzią ku słońcu nie zatrzymywały ani jednego promyka. Piasek, trawnik, kamyki. Dziesięć minut… dwa dwadzieścia… pół godziny. Nic się nie zmieniało w otaczającym krajobrazie.
– Chciałoby się przelecieć po takiej alejce na poduszeczce powietrznej – westchnął w rozmarzeniu Kapitan. – Czuję się jak w uzdrowisku!
Ale Bibl milczał, nie odrywając oczu od linii rosnących za eukaliptusami wiecznozielonych krzewów z grubymi, jakby kartonowymi liśćmi. Ciągnęły się równolegle do alejki, zwarte i gęste jak przystrzyżony żywopłot.
– Coś pana niepokoi, Bibl?
– Krzewy. Z każdej strony można do nas podpełznąć.
Kapitan zatrzymał się i powiedział:
– Czegoś nas jednak uczyli w służbie kosmicznej.
Z otchłani jednej ze swoich niezliczonych kieszeni wydobył miniaturowe słupołazy, przyczepił je do butów i z małpią zręcznością błyskawicznie wspiął się do góry po wyzłoconym słońcem pniu. Osiągnął wysokość jakichś dziesięciu metrów, rozejrzał się wokoło i równie szybko zsunął się na ziemię. Twarz miał skupioną i poważną.
– Zgadł pan, Bibl, a ja znowu się pomyliłem. Pełzną dwoma kolumnami z prawej i z lewej strony.
– W błękitnych kąpielówkach?
– Nie zwróciłem uwagi. Czy to nie wszystko jedno?
– Przyszli mi do głowy „granatowi”. Pomyślałem, że może znowu spotkają się dwa wrogie obozy?
– Nie, Bibl. To na nas polują.
– A więc włączamy „pasy”, Kapitanie?
– Ty pierwszy.
„Pas” nie unosił od razu. Przez moment człowiek powoli wzbijał na wysokość około pół metra, a potem, rozcinając ze świstem powietrze, leciał łukiem jakieś dwieście, trzysta metrów. Bibl przeleciał jak torpeda i wylądował miękko i cicho. Po krótkiej chwili dogonił go Kapitan.
– Powtórzymy?
Powtórzyli. Jeszcze trzysta metrów i jeszcze trzysta. Gdzieś tutaj trzeba zakręcić w lewo. W oddali widniało już pasmo szarych mchów. Kapitan spojrzał na kompas i ustalił kierunek.