„Portosa” znaleźli dokładnie w tym samym miejscu, w którym go opuścili, ale teraz nie było ono już puste. Około dwudziestu młodzieńców w granatowych kąpielówkach tłoczyło się wokół maszyny, nie będąc w stanie zbliżyć się do niej bezpośrednio; pole ochronne niweczyło ich próby. Skok Kapitana zauważono i gdy lądował, nie dano mu nawet schwycić za broń: zabrakło dosłownie ułamków sekundy. Coś niezauważalnego i bezdźwięcznego ukłuło go w policzek i natychmiast runął w ciemność.
Bibl widział to wszystko z powietrza. Mógł przedłużyć skok, przejść w lot swobodny, ale gdzie ma lądować? Jeżeli opuści się na ziemię za „Portosem”, nie będzie w stanie pomóc koledze. Gdy zatrzyma się przy Kępie, nie zdąży nic zrobić: mają jakąś zagadkową, bardzo celną broń. Musi więc atakować w locie. Przeleciał nad „Portosem”, odczepił granat gazowy, zawrócił i na dużej szybkości, zniżając się do czterech, pięciu metrów, cisnął granat gdzieś między pojazd a grupę szalejących nagusów w granatowych kąpielówkach. Natychmiast niewysoki obłok dymu okrył ich lepką i tłustą ciemnością. Kapitan leżał nieprzytomny w odległości trzech metrów od wozu. Teraz można było wylądować, schwycić kolegę pod ramiona, dowlec do „Portosa” i wyłączyć pole ochronne. Bibl tak właśnie zrobił. Nic mu nie przeszkadzało: obłok czarnego dymu zagradzał drogę Hedończykom. Ale jeden, niezauważony przez zajętego Kapitanem Bibla, przedostał się mimo wszystko. „Granatowy” machnął czymś podobnym do klucza francuskiego. I właściwie nic się nie stało: nic nie zagrzmiało, nie błysnęło, nie zaświstało. Bibl, który zdążył już podciągnąć Kapitana do „Portosa”, poczuł tylko lekkie, prawie niezauważalne, jak użądlenie komara, ukłucie. I stracił przytomność nie zdążywszy wyłączyć pola ochronnego.
Rozdział VI
Ocknął się w całkowicie przezroczystym pokoju, którego brzegi były ledwo zaznaczone. Matowy sufit osłaniał przed blaskiem słońca, a ścian w ogóle nie było widać. Wokoło, aż po horyzont, ciągnęło się sztucznie Wyhodowane albo specjalnie przystrzyżone pole – trawnik. Ani krzaczek, ani drzewko nie zakłócały jego harmonijnej jednobarwności, która sięgała do niebieskiego skraju nieba. Nic nie odwracało uwagi, nie rozpraszało, nie przeszkadzało. W tej żółtawozielonej próżni dobrze się myślało, kojarzyło. Nawet mebli nie było i leżeli obaj z Kapitanem po prostu na poduszce powietrznej w odległości trzech, czterech metrów jeden od drugiego, w tych samych ubraniach, z tym samym wyposażeniem, przy czym ani promienniki, ani granaty nie obciążyły sprężynującej przezroczystej błonki podwieszonej pod nimi, jak jakiś niewidzialny hamak. Bibl dotknął jej – rzeczywiście sprężynowała i uginała się jak napięta guma. Z daleka wydawało się, że Kapitan po prostu zawisł w powietrzu milczący i nieruchomy. Martwy? Bibl zaczął nadsłuchiwać. Równy oddech kolegi uspokoił go, śpi.
Bibl usiadł w swoim hamaku i hamak natychmiast przekształcił w fotel – dawały się nawet wyczuć bardziej twarde poręcze. Zerwał się i sprężystym, energicznym krokiem podszedł do Kapitana.
– Cudeńka, Kep – zawołał, trąciwszy śpiącego w ramię. – Niech się pan obudzi!
Kapitan otworzył oczy i błyskawicznie, jak cyrkowiec, stanął na równe nogi, gotów do obrony. Uczynił to instynktownie.
– Bibl? – zdziwił się nie wiadomo czemu. – Co się stało? Ach, tak! Przecież nas strącili.
Bibl natychmiast przypomniał sobie wszystko. Ich ostatni skok do „Portosa”. Kapitan pada. Czerwonoskórzy w niebieskich kąpielówkach spowici tłustym dymem granatu. Ciągnie Kapitana do pola ochronnego terenówki. Ukłucie. Wszystko znika. Ciemność.
– Najprawdopodobniej przeniesiono nas do tej kolby z błonki powietrznej. Jeżeli zrobili to ludożercy, to pewnie chcą nas podtuczyć. A może po prostu do zbadania, nie wiem.
– Jaka kolba? – nie zrozumiał Kapitan.
– Niech się pan lepiej rozejrzy.
Kapitan obejrzał niewidzialne ściany, zielone morze trawnika, spróbował nogą sprężynującej podłogi, podszedł do tego, co wydawało być ścianą, oparł się o nią pięścią – pięść weszła na ćwierć metra w cienką, jak w bańce mydlanej, zlewającą się z powietrzem błonkę i odskoczyła do tyłu.
– Nie puszcza – powiedział Kapitan. – A skąd płynie powietrze?
– Może jest gdzieś niewidzialne okienko albo wentylator – zasugerował Bibl.
Kapitan w milczeniu obszedł domniemaną przestrzeń „kolby”, wszędzie próbując wytrzymałości ścian i wszędzie ściana uginała się i znowu napinała.
– Dobrze nas zamknęli.
– Może pociągniemy promiennikiem? Wydaje się, że to odpowiedni moment.
– Nie sądzę. Lepiej poczekajmy. – Kapitan jeszcze raz rozejrzał się po przezroczystej klatce. – Rzeczywiście przypominało to laboratoryjną kolbę. Ciekawe, na czym spaliśmy? Na tych powietrznych poduszeczkach?
Łóżka, które stały się już fotelami, w dalszym ciągu były ledwo widoczne. Bibl nie omieszkał zauważyć:
– Dlaczego ignorują barwę? Gdyby fotele były, powiedzmy, niebieskie, ściany różowe, sufit zbielał, a podłoga…
Przerwał w pół zdania. Dosłownie oniemiał, zaskoczony; Ściany błyskawicznie nabrały różowego odcienia, wiszące w powietrzu fotele jakby wymalowano ultramaryną, a zacieniający sufit obłoczek stał się mleczno-biały. Tylko podłoga „nie domalowana” przez Bibla pozostała tym, czym była – przezroczystą, zieloną błonką.
– No, taaak – powiedział Kapitan.
Bibl usiadł w milczeniu w niebieskim fotelu bez nóżek, podskoczył na nim, pomacał, utonął w jego objęciach.
– Nie najgorzej. Ciekawe, jak to się dzieje?
– Zwyczajnie. Na szczupaka rozkazanie, niech się wola moja stanie. – Kapitan równie wygodnie usiadł naprzeciwko. – Tylko stołu brak.
I natychmiast pojawił się stolik. Szklistomatowy, prostokątny, ale bez nóżek, tak jak fotele. Po prostu w powietrzu przed nim zawisła deska.
– Skoro trafiliśmy do bajki, to należy zachowywać się jak w bajce – powiedział Kapitan. – Osobiście wypiłbym coś rozgrzewającego.
– Ja też.
Na stole, bezpośrednio z powietrza, zmaterializowały się dwa dziwne puchary z wklęśnięciami na palce, napełnione gęstym, różowawym płynem.
Bibl spróbował: smaczne. Wypili. I natychmiast myśli nabrały szczególnej precyzji, ruchy lekkości, a wzrok ostrości.
– Dobre! – zawołał Kapitan. – A może jeszcze sobie czegoś zażyczymy?
– Życzyłbym sobie zobaczyć czarodzieja. Nikt się nie zjawił.
– Może w ich słownictwie nie ma pojęcia „czarodziej”? – zauważył Kapitan. – Może powiemy tak: kogoś, spośród tych, którzy umieścili nas tutaj i wypełniają nasze życzenia.
– Jestem – odezwało się w ich umysłach.
Telepatyczne wezwanie dobiegło z drugiej strony i gdy obrócili się, zobaczyli smagłoskórego Hedończyka w granatowych kąpielówkach i siatkowej koszuli, o ile tę nicianą konstrukcję można by nazwać koszulą. Nici ściśle przylegały do ciała i niczym nie były połączone. Do czego służyły? Osłaniały od słońca i spiekoty? Przecież nie mogły ochronić ani przed wahaniami temperatury, ani przed promieniowaniem słonecznym.
– Mylicie się, tworzą cieniutką warstwę powietrzną o żądanej temperaturze. Teraz jest ona o wiele niższa od temperatury otaczającego powietrza.
– Ale wielu z was chodzi nago – powiedział Kapitan.
– Tylko dzieci.
Mówiący, a właściwie przekazujący swe myśli Hedończyk był równie młody, wysoki, atletycznie zbudowany i przystojny, jak jego współplemieńcy w samych kąpielówkach. Tylko oczy jego były bardziej myślące, a usta, jak się wydawało Biblowi, układały się jakby w uśmiechu.
– A ile ty masz lat? – zapytał.
– Trzy lata.
Nawet w myśli starając się nie okazać zdziwienia Bibl zadał jeszcze jedno pytanie:
– Kiedy u was stają się dorosłymi?
– Ja jestem już dorosły.
– Ale dzieci wyglądają u was tak samo.
– U nas wszystkie dzieci wyglądają tak samo.
– Starcy też?