– U nas nie ma starców.
– Nikt nie dożywa starości?
– U nas nie ma starości.
– Wszyscy umierają młodo?
– Nikt nie umiera.
– Na własne oczy widzieliśmy martwych.
– To nie martwi. To podlegający regeneracji.
– Ale przecież regeneracja to odrodzenie. Chcesz powiedzieć, że zwyciężyliście śmierć?
– Niczego nie zwyciężyliśmy. Mówię wyłącznie o przejściu z jednego stanu w drugi.
– Z jakiego?
– To jest podobne do snu. Świadomość śpi, a potem budzi się.
– Przeżyłeś to?
– Nie.
– Znasz kogoś, kto przeżył?
– Nie. Nikt z tych, którzy przeżyli, nie zachowuje starej pamięci. Regeneracja początkuje nowy cykl.
– Mętnie się tłumaczysz, braciszku – powiedział Kapitan.
– Nie rozumiem zwrotu.
– Przyjaciel, towarzysz, chłopak.
– Luka pojęciowa. Pierwszych dwu pojęć nie znam. Ostatnie oznacza młodzieńca. Ale ja już nie jestem młodzieńcem. Zakończyłem pełny krąg szkoły.
– A bywa niepełny?
– Oczywiście. „Błękitni” to pierwszy półkrąg, „granatowi” drugi. Łączenie następuje dopiero po zdaniu pierwszego testu.
– W ten sposób pogubimy się – Bibl powstrzymał Kapitana. – Już odbiegliśmy od głównej sprawy… Jak się nazywa wasza planeta? – zwrócił się do Hedończyka.
W odpowiedzi „usłyszeli” coś nieokreślonego, niejasnego, nie dającego się powtórzyć.
– Zrozumiał pan coś, Kapitanie?
– Jakieś kwakanie. Najprawdopodobniej w naszym języku nie ma ani analogicznych pojęć, ani podobnych dźwięków.
– Dlaczego brzęczycie? – zapytał Hedończyk.
– Pytali nas już o to wasi współplemieńcy – powiedział Bibl i zawahał się: czy dotrze do jego rozmówcy pojęcie „współplemieńcy”, ale nie „usłyszawszy” pytania, ciągnął dalej: – Przekazujemy myśli głosem. Dźwięki tworzą słowa, słowa układają się w zdania, które dokładnie oddają myśli. Ten system porozumiewania się nazywamy mową.
– Nasz system porozumiewania się jest prostszy i bardziej komunikatywny.
– Zgoda. Ale mowa posiada dodatkowe walory: bogactwo intonacji, podteksty, tonalność.
Biblowi wydało się, że oczy Hedończyka jakby się powiększyły, wargi zacisnęły. Najwyraźniej czegoś nie rozumiał.
– Nie pojmuję – odezwał się. – Być może mój „IQ” jest niższy od waszego.
– Słyszał pan, on powiedział „IQ”? – szepnął Kapitan do Bibla. – Przecież to specyficznie amerykański termin i na dodatek używany sto lat temu.
Bibl uśmiechnął się:
– On niczego nie powiedział, Kep. To nasze tłumaczenie jego myśli. Należy przypuszczać, że chodziło mu o współczynnik rozwoju umysłowego. Z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywamy go „IQ”.
– O to mi chodziło – odebrali replikę Hedończyka.
– Rozumiesz wszystko, o czym myślimy, mimo że nie zwracamy się bezpośrednio do ciebie? – nie wytrzymał Bibl.
– Nie wszystko. Jeżeli waszej myśli nie towarzyszy chęć ukrycia jej przede mną, mogę ją odczytać. To samo jest przecież i u nas. Myśl odbierana jest tylko przez tego, do kogo jest skierowana. Otwarcie i zamknięcie jej przed kimś innym zależy tylko od myślącego.
Hedończyk, który do tej pory trwał nieruchomo jak kamień, przestąpił z nogi na nogę. „Przecież to człowiek, zwykły człowiek, i zmęczył się jak człowiek” – pomyślał Kapitan.
– Dlaczego stoisz? – zapytał. – Nie masz gdzie usiąść?
Hedończyk wydał nieokreślony dźwięk, coś w rodzaju mruknięcia czy stłumionego śmiechu i natychmiast spoczął na takim samym – wiszącym, przezroczystym siedzisku, które nie wiadomo w jaki sposób pojawiło się i zbłękitniało.
– Jak to robicie? – zainteresował się Kapitan i w tej samej chwili „usłyszał” obojętną odpowiedź Hedończyka.
– Nie wiem.
– I nie ciekawi cię to?
– Po co?
– Według mnie ciekawość jest bodźcem do podniesienia „IQ”. A ty na przykład do tej pory nie zainteresowałeś się tym, skąd się wzięliśmy i kim jesteśmy.
– Po co? Dokładna wiedza to tylko jedna odpowiedź. A wyobraźnia podpowie kilka.
– Jaki sens ma zastępowanie dokładnej wiedzy imaginacją?
– To jedna z nauk półkręgu. Silniejsza wyobraźnia daje więcej jednostek informacji.
Kapitan chciał już zadać pytanie, o jakiej informacji mowa, ale Bibl powstrzymał go przykładając palec do ust:
– Znowu się zaplączemy. Półkręgi… Informacja… Jednostki. Zapytajmy, po co trzymają nas w tej zakorkowanej przezroczystej kolbie.
Odpowiedź nastąpiła, zanim jeszcze padło pytanie: Bibl nie zamknął swojej myśli.
– Nie jest zakorkowana. Wchodzimy i wychodzimy, kiedy chcemy.
– A my?
– Wy też. Spróbujcie.
Kapitan podniósł się, ale Hedończyk powstrzymał go podniesieniem dłoni.
– Nie odpowiedziałem jeszcze na wasze drugie pytanie. Jesteście po to, aby dowiedzieć się, czego i jak się uczymy. My natomiast jesteśmy tu po to, aby poznać wasze reakcje.
– Jakie?
– Nie wszystko naraz. Wyjdziecie dwa ina po mnie.
– Ina czy ima? – Bibl zapytał Kapitana.
– A może una? – Kapitan miał wątpliwości. – Znowu niezgodność dźwięków.
Hedończyk uśmiechnął się i wskazał ścianę:
– Zegar.
Na różowej, teraz już nieprzezroczystej ścianie pojawił się żółty krąg, w którym zamigotały zmieniające się czarne znaczki o dziwnym kształcie.
– Cyfry – podpowiedział Hedończyk.
„Mamy wspólne pojęcia: zegar i cyfry. Ale nie znamy ich pomiaru czasu i znaczenia symboli cyfrowych” – pomyślał Bibl.
– A więc poczekajcie na mnie. Wrócę po was – natychmiast odparł atleta w wiszącym fotelu i zniknął w różowości ściany.
– Cuda trwają nadal – zauważył, nie dziwiący się już niczemu, Kapitan.
– Wątpię, czy to dla nich jest cud. Materializacja myśli. Najwidoczniej błona rozstępuje się na życzenie.
– Będziemy czekać?
– Po co? Tak czy owak nas znajdą. A my tymczasem sprawdzimy siłę naszych ziemskich myśli… Sezamie, otwórz się! – wesoło zawołał Bibl i przeszedł przez ścianę.
„A jeżeli to nie trawka aż po horyzont, lecz jakiś rezerwat żmij z prehistorycznymi koszmarami?” – błysnęła myśl i niezmierzone pole traw, które z „kolby” sprawiało wrażenie równego i jednobarwnego, nagle stromym zboczem opadło w dół i pożółkło jak wypalona słońcem trawa. Ale z bliska trawa okazała się wcale nie trawą, lecz gęstą, żółtozieloną gładzią oceanu. Oceanu niemezozoicznego i niepaleozoicznego i w ogóle nieziemskiego. Bibl obejrzał się zmieszany. Kapitan podążył za nim powoli i spokojnie.
– Podobne do równikowego morza Prokli – zawołał Bibl – taki sam śmierdzący jajeczny kisiel.
Kapitan nie wiadomo dlaczego nie odpowiedział; przyłożywszy dłoń do czoła wpatrywał się w pagórki koloru ochry, które przesuwały się szybko po żółtawej powierzchni. „Mglaki” – pomyślał Bibl i natychmiast poczuł, jak obrzydliwie ugięły się pod nim nogi. „Mglaki”. Nie można ich było zniszczyć: eksplozja jądrowa sprawiała, że zaczynały się powiększać; rozcięte promiennikiem dzieliły się jak ameba i wtedy atakowały dwa, a nawet trzy razy większą grupą. Nie można ich było złapać do żadnych pułapek, jakie wymyślali uczestnicy ekspedycji, i do tej pory niczego konkretnego o nich nie wiedziano. Ale otoczony ich oleistą mgłą człowiek natychmiast znikał bez śladu. „Mglaki” rozpuszczały go całkowicie nie pozostawiając ani włosów, ani kości.
Od najbliższego ochrowatego pagórka ślizgającego się w kierunku brzegu oddzielił się taki sam, mętny, kłębiący się jak skrzep mgły, bąbel i pomknął na spotkanie Bibla.
– Kapitanie, osłona! – krzyknął nie oglądając się, w nadziei, że Kapitan sam zrozumie, że tylko osłona może powstrzymać „mglaki”.
Dzięki sugestii Małego jeszcze rano ustawili promień działania osłony na dwa metry. A więc w granicach czterech metrów „mglaki” były niegroźne. Mogą skakać, dzielić się, rozdwajać – każdego atakującego osłona palnie jak maczugą. Bibl zdążył odczepić emitor i przycisnąć spust w chwili, gdy ochrowy kłąb rzucił się na niego. W tym samym momencie „mglaka” spłaszczyło jak naleśnik i cisnęło z powrotem w oleistą, jajeczną ciecz.