Pośrodku pokoju zawisnął między nimi w powietrzu półmetrowy sześcian podzielony na czarne i żółte sześcianiki – dwanaście w każdym rzędzie. W przezroczystej, mimo zabarwienia, przestrzeni sześcianików widniały podświetlone od wewnątrz szare i żółte figurki.
– Kłast – powiedział Hedończyk. – Gra.
– Rozumiem – Bibl nie okazał zdziwienia. – Coś w rodzaju szachów o wyższym stopniu trudności. Mamy coś podobnego, tylko rozmieszczone na płaszczyźnie, a u was zaś jest to w przestrzeni. W naszej grze są sześćdziesiąt cztery pola, a u was tysiąc siedemset dwadzieścia osiem. Każda figura najprawdopodobniej porusza się inaczej, z prawem usunięcia z gry zbitych figur przeciwnika i zajęcia odpowiedniego gniazda w przestrzeni sześcianu.
– Będziesz grać w kłast – zauważył Hedończyk. – Bez maszyny uczącej.
– Dobrze trafiliście – uśmiechnął się Kapitan. – Przecież on zdobył pierwszą kategorię w szachach. Prawie mistrz. A ja dziękuję. Nie gram.
Hedończyk albo nie zrozumiał, albo nie miał ochoty komentować jego wypowiedzi. Uważnie popatrzył Kapitanowi w oczy i posłał myślową replikę:
– A więc rozdzielimy się. Twój towarzysz, po tym, jak zapozna się z grą, wróci do siebie do stacji, a ty zostaniesz z nami.
– Po co?
– Żeby się spotkać z Nauczycielem.
– Tej szkoły?
– Nie, planety. Całego rozumnego świata.
– Dlaczego ja? Przecież możemy pójść we dwóch.
– Koordynator wzywa tylko ciebie. Informacja nie podlega korekcji.
– A jeżeli się nie podporządkujemy?
– Macie prawo. Wrócicie obaj. Ale z Nauczycielem już się nie zobaczysz. Nigdy.
Kapitan zamyślił się. Zdaje się, że nadarza się sposobność rozszyfrowania tej do tego momentu dokładnie zaszyfrowanej cywilizacji. Ten Nauczyciel na pewno wie więcej, ma większe możliwości niż jego „granatowi” podopieczni. Westchnął i rzekł:
– Chyba warto zaryzykować, Bibl. To ma sens.
– To nie ma sensu. Odpowiada pan przed całą załogą, Kep. Zgodnie z regulaminem panu nawet zabrania się podejmować takie ryzyko.
– Narażamy życie w czasie każdej minuty każdego spaceru po kosmosie. Życie! Przecież mogliby nas dziesięć razy go pozbawić jeszcze przed tym spotkaniem, a nie zabawiać nas szachowymi sześcianami. Nie, Bibl, zaryzykujemy. Znajdzie pan „Portosa” za pomocą kompasu, wyjście z fazy zostanie otwarte, no a do stacji jakoś się pan dostanie. Mnie zaś chyba dostarczą.
Hedończycy odparli bezdźwięcznie:
– W imieniu Nauczyciela.
– Tylko wyjaśnijcie nam, na litość boską, kto to jest ten Nauczyciel? Naczelny władca? Kapłan? Uczony?
– Nie wiemy.
– Czy ktoś z was go widział?
– Nie, nigdy.
– Może macie portrety, rzeźby, fotografie?
– Nie rozumiemy. Nieznane pojęcia.
– Któż to więc jest, superman czy superrobot?
– Mózg.
Rozdział VIII
Bibl nie musiał szukać „Portosa”. Po prostu przeszedł przez różową błonkę powietrzną i znalazł się obok pojazdu. „Portos” stał podobny do żółwia, unosząc się tuż nad ziemią z wysuniętą do przodu główką emitora osłony siłowej. Gdy na drodze trafiała się trudna do pokonania przeszkoda, całe urządzenie natychmiast chowało się do środka korpusu, a pole ochronne osłabiało uderzenie, – odrzucając pojazd do tyłu. Przy postoju emitor wysyłał wiązkę pola ochronnego w stronę każdego zbliżającego się obiektu, obracając się jak żywy w jego kierunku. Bibl przestawił dysk na bransolecie: główka natychmiast schowała się, drzwi wejściowe cofnęły się na zawiasach i „żółw”, nie zmieniając wyglądu, przygotował się do skoku.
Bibl zrobił to wszystko, co zrobiliby w takich przypadkach Kapitan i Mały: zamknął luk wejściowy, usiadł za pulpitem sterowniczym, znowu włączył emitor osłony i nastawiwszy na skali odpowiednią cyfrę przycisnął włącznik z literami „P P” – prędkość początkowa. „Portos” skoczył i unosząc się nad krzewami ruszył płynnie w kierunku znajomy alei eukaliptusowej. Bibl nie wybierał drogi, leciał po prostej, wiedząc, że wcześniej czy później zielona trąba powietrzna wyprowadzi go na czarną pustynię, z której tu przybył. Tak poradzili mu chłopcy w niebieskich koszulkach siatkowych. Bibl zamyślił się. W gruncie rzeczy ja mało na Ziemi wiedzą o formach rozumnego życia w kosmosie. Nie zdają sobie sprawy, jak wielopostaciowe jest to życie i jakie zagadki nie do odgadnięcia stawia czasami przed badaczami. Teorię wielofazowości świata do tej pory wyśmiewają oponenci Merle’a z ziemskich akademii, a na Hedonie każdy niedowiarek może bez żadnego kłopotu sprawdzić ją doświadczalnie. Dlaczego? Jakie warunki powstają tu podczas przesunięcia faz? Kiedy otwierają się „wejścia” i „wyjścia”? W jaki sposób można sobie wyobrazić cywilizację na Hedonie, jeżeli niezrozumiały jest sam jej sens? Co Hedończycy osiągnęli? Nieśmiertelność? Przecież Bibl i Kapitan widzieli martwych. Gdzie się więc zaczyna i gdzie kończy życie, które modeluje wszystkie szczeble drabiny wzrostu według jednego wzoru? Jaki jest socjalny kształt tego społeczeństwa, jeżeli jego technosfera osiągnęła poziom niewyobrażalny dla Ziemianina? A poziom ten osiąga się, jak się okazuje, poprzez zabawę w klocki, liczenie w pamięci i dziecięce fantazjowanie. Jakże może istnieć społeczeństwo, które nie przejawia zainteresowania nowym, poznanie świata sprowadza do tworzenia mitów. No i po co ono istnieje, jeżeli otrzymując wszystko, nie oddaje niczego w zamian? I w gruncie rzeczy, od kogo otrzymuje, komu nie oddaje niczego?
Bibl przypomniał sobie koniec rozmowy w „kolbie”, kiedy to Hedończyk oznajmił Kapitanowi, że Nauczyciel, który się nim zainteresował, to tylko mózg.
– Elektroniczny czy żywy? – zapytał Kapitan i otrzymał odpowiedź, że żywy.
– Gdzie się znajduje?
– W specjalnym płynie odżywczym.
– Ale gdzie, w jakim miejscu?
– Nie wiemy.
– To jak mnie do niego zaprowadzą?
– Nikt cię nie będzie prowadzić. Wyjdziesz stąd i znajdziesz się od razu w Wiecznym Skarbcu.
– Razem z wami?
– Nie. Nauczyciel wzywa tylko ciebie.
– Coraz lepiej! Cóż to takiego, sanktuarium? Świątynia? Kolumbarium?
– Nie wiemy.
– Co wy w ogóle wiecie?
– Że jest.
– Bez ciała?
– Tak.
– Bóg?
– Nie. Nie oddajemy mu czci.
– Informatorium?
– Nie. Informację zbiera i wykorzystuje Koordynator.
– Rozumie pan coś z tego, Bibl?
Bibl odparł, że nie tyle rozumie” co przypuszcza. Mózg to programista, a Koordynator to maszyna licząca, komputer cybernetyczny, który w jakiś sposób organizuje i reguluje życie planety.
Następnie Kapitan zniknął w zielonej mgiełce za błonką, a Bibl wrócił do „Portosa”. Zadziwiająco wygodna rzecz to błyskawiczne przemieszczenie w przestrzeni. Nie potrzeba żadnych samolotów, śmigłowców, nawet „pasów”. Pomyślałeś, krok i już jesteś w innym miejscu; jakby ktoś złożył kartkę papieru i dwa punkty na jednej linii połączyły się w jeden. Taka rzecz się nie śniła żadnemu specowi od przestrzeni. A z jaką prędkością to się odbywa: po prostu z prędkością światła, czy „nad”? Bibl nie był fizykiem i jego stosunek do wygód, jakie dostarczało tutejsze życie, niewiele odbiegał od postawy Hedończyków. Ciesz się, bracie; i tyle.
Jak mu wyjaśnili „tubylcy” o śmiesznych imionach, Bibl mógł natychmiast się znaleźć w rejonie stacji albo nawet wewnątrz niej, przynajmniej w obrębie korytarza parteru – nieprzypadkowo Dok i Pilot „Hedony 2” woleli siedzieć na piętrze: na tym poziomie miraże się nie pojawiały – ale Bibla nie skusiła możliwość takiej materializacji w kręgu towarzyszy. Trzeba było nie tylko wrócić do domu, ale również przyprowadzić „Portosa”, którego zabezpieczeń nie mogła pokonać nawet hedońska technika. Musiał więc skorzystać z zielonego wiru powietrznego, który wreszcie pojawił się zza drzew, i który natychmiast przeniósł pojazd na czarne przedpole wokół stacji. Wychodząc z wozu Bibl zauważył biegnące na spotkanie figurki – barczystą i wysoką, a obok niższą i szczuplutką – przypominające długopis i nieproporcjonalny do jego rozmiarów, dwa razy większy futerał. A po minucie Mały i Alik już obejmowali kolegę, zaglądając mu przez ramię do wnętrza kabiny.