„Życie u nas toczy się jak na każdej pozaziemskiej stacji kosmicznej. Syntetyczna żywność, gimnastyka, sen, praca, krótki odpoczynek – piwo, szachy albo filmoksiążki. Czasami bezpłodne wycieczki na brzeg i w głąb oceanu, czasami obserwacje astronomiczne, również bezpłodne, i przede wszystkim polowanie na miraże o wschodzie i zachodzie każdego kolorowego słońca. Wydaje się, że jest jakaś prawidłowość w zabarwieniu miraży”.
„Wczoraj po raz pierwszy zbliżając się do mirażu wyrżnęliśmy w siłowe pole obronne. Miraż był wyjątkowo wyraźny, a pojawił się, podobnie jak poprzednio, z kolorowego kłębka pyłu toczącego się po czarnym lodowisku. Był podobny do przypłaszczonej małej trąby powietrznej. Ten wir powietrzny otworzył się, a może pękł i zobaczyliśmy, jak czarny, nadtopiony kamień przechodził bezpośrednio w taśmę – eskalator, przesuwającą się wzdłuż konsoli komputerów o nieznanym przeznaczeniu. Mechanik od razu włączył szósty bieg i rzucił maszynę na miraż. Ale zapomniał włączyć przy tym deflektor. Zwyczajna pomyłka, nie naciśnięty na czas przycisk, nie włączona lampka, jakiś kontakt, który nie zaskoczył w mózgu. Miraż odpowiedział uderzeniem na uderzenie: z taką samą siłą odrzuciło nas wstecz. Mechanik i geolog zginęli na miejscu. Doktor ma złamane obie nogi – leży w gipsie. Tylko ja wyszedłem bez szwanku, w związku z czym jestem zmuszony przejąć wszystkie sprawy związane z ekspedycją”.
W następnym komunikacie zabrzmiały nuty poważnego zaniepokojenia:
„Musiałem zrezygnować z samotnych badań planety. Nie mogę ryzykować i zostawiać Doka bez pomocy. Złamania zrastają się źle. W dodatku przez cały czas trzeba się bronić. Miraże obecnie nie uciekają przed człowiekiem, lecz atakują i prześladują. Spotkałem zielone tornado w odległości zaledwie kilku metrów od stacji. Szło w moim kierunku i najprawdopodobniej by mnie dopadło, gdybym nie zdążył dobiec do drzwi. Innym razem zobaczyliśmy przez okno, jak tuż obok pojawił się tropikalny las. Wyszedłem, wtedy las przysunął się bliżej. Gdyby nie promiennik, gałąź gigantycznej paproci ugodziłaby we mnie, ale zdążyłem ją odciąć wiązką płomienia. I wszystko zniknęło”.
Ostatni komunikat był zupełnie krótki:
„Mój promiennik to wierna i jedyna broń w walce z atakującym nieprzyjacielem. Czasem muszę go używać kilka razy dziennie. Już nie wychodzę poza obręb stacji. Przysyłajcie zmianę, dopóki nie jest za późno”.
Na tym wiadomości się urwały. Próba nawiązania wideołączności bez udziału nadawczo-odbiorczej aparatury stacji kosmicznej nie przyniosła rezultatu: wyładowania atmosferyczne zniekształcały obraz. Wydawało się, że cała przestrzeń w tym rejonie nasycona jest elektrycznością.
Z komunikatami „Hedony 2” Kapitan zapoznał się w archiwum Służby Kontaktów. W instrukcji były one tylko streszczone. Instrukcja nie przytaczała również rozmowy, którą Kapitan przeprowadził z dyrektorem Służby:
– Wyślesz ekspedycję?
– Oczywiście.
– Uwzględnij kandydaturę ziomka. Leningradczyk nie zawiedzie.
– Uważasz, że tamci zawiedli?
– Oczywiście, że nie. Po prostu mieli pecha. W pierwszym starciu z Nieznanym stracili trzech ludzi.
– Sądzisz, że wy będziecie mieli więcej szczęścia?
– Postaramy się wykorzystać doświadczenie poprzedników. Coś niecoś już wiemy. A poza tym moja załoga jest obecnie wolna.
– Co ona sobą przedstawia?
– Sam Bibl wart jest tyle, co dziesięciu specjalistów.
– Nie macie geologa.
– Zagadki planety nie będą rozwiązywać geolodzy, lecz psycholodzy. I specjaliści do spraw kontaktu.
– Myślisz, że się przydadzą?
– Jestem pewien.
Teraz musiał swoje przekonanie wesprzeć dowodami. Kazał załodze przerwać gadaninę o Hedonie. Należy wziąć się w garść, nie dekoncentrować się. Któż wie, co ich oczekuje w trakcie najbliższego kwadransa? Kogo znajdą na stacji – żywych czy martwych?
– Schodzimy do lądowania – oznajmił Alik.
Pięć kolorowych słońc przesunęło się poza obrzeże iluminatora, znów ustępując miejsca przymglonemu, srebrzystemu dyskowi planety. Bibl nacisnął przełącznik i usunął filtr. Wyraźnie było widać ciemnoszarą plamę kontynentu, przypominającego odwróconą do góry nogami Afrykę, płynącego swobodnie w otaczającym go oceanie, jak tratwa zmierzająca po jakimś swoim niezauważalnym i nie dającym się obliczyć kursie.
W miarę zbliżania się plama ciemniała, rozmyty tusz gęstniał, a zniekształcona Afryka zmieniała się w czarne wieko fortepianu. Rakieta zniżała się, pozwalając dojrzeć i obwiedzione białą linią granice naturalne go kosmodromu, i wieżyczkę stacji kosmicznej, wetkniętą jak cieniutki igiełka w czarny, nadtopiony kamień.
– Flaga opuszczona – zauważył Alik.
Opuszcza się ją, gdy zaistnieje niebezpieczeństwo; to sygnał, ostrzeże nie dla kosmolotów. Może oznaczać radiację lub epidemię. I jedno, i drugie było wykluczone. Wszyscy trzej o tym wiedzieli i zagadkowość co miało nastąpić, niepokoiła i zaostrzała uwagę. Gdy rakieta wreszcie wylądowała w odległości około kilometra od masywnego budynku stacji, milczenie czarnej pustyni stało się jeszcze bardziej zatrważające. Nikt nie podniósł plastikowych żaluzji w oknach, nie wybiegł na spotkanie.
– Co z nimi? Powymierali wszyscy, czy co? – zapytał po rosyjski Mały, dwumetrowy, rudowłosy dryblas w wieku trzydziestu, trzydziestu paru lat.
Na pierwszy rzut oka przypominał Skandynawa lub Irlandczyka, choć urodził się i wychował w Leningradzie, podobnie jak i dowódca. Szesnaście lat spędzonych w kosmosie nie przygarbiło jego postaci, a raczej wyprostowało go jeszcze bardziej i jednocześnie rozwinęło jego barki i tors. Wprawdzie algol był na Ziemi pod koniec dwudziestego pierwszego wie ku językiem międzynarodowym, dublującym język maszynowy, jednak że Mały, podobnie jak reszta uczestników ekspedycji, najchętniej posługiwał się językiem swego dzieciństwa. Pierwszy sprzeciwił się „algolizacji” Bibl, który zmusił Alika do uczenia się na pamięć całych stron Puszkina i Majakowskiego. „Algol, algol – mruczał – ale Puszkin mimo wszystko pisał po rosyjsku… Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy; twych zwartych kształtów kocham ład… No, teraz ty”. I Alik obdarzony pamięcią jak komputer recytował dalej do wskazanego wersu. Ale jego gusta nie ograniczały się do klasyki. Z takim samym zapałem cytował również matematyka Merle’a, który odkrył prawo wielofazowości przestrzeni i współczesnego poetę Ejsmonta, genialnie łączącego lirykę i algol.
– Czarna, pustynna planeta – wygłosił z patosem odszukawszy w pamięci odpowiednie rymy – pod nogą dźwięczy jak metal…
Kapitan skrzywił się, nie lubił patosu.
– Daj spokój – uciszył Alika. – Zleź z koturnów. Patrz i słuchaj. Dźwięczy? Nic nie dźwięczy. I to wcale nie metal, ale nadtopiony kwarc. – Jeszcze raz uważnie rozejrzał się wokoło i dodał: – Widzicie pył? I żadnych śladów – ani pojazdu, ani człowieka.
– A jeżeli mają poduszkowiec?
– Przecież gdzieś musiałby się zatrzymywać. Nawet przy drzwiach nie ma śladów. Może już nie wychodzą na zewnątrz?
Cała czwórka w milczeniu przypatrywała się kopulastemu budynkowi stacji. Dzieliło ich od niego nie więcej niż dziesięć kroków. Wszystkie żaluzje w oknach były opuszczone, ciężkie drzwi zamknięte na głucho. Ich powierzchnia z nierdzewnej stali odbijała słońce niczym zwierciadło.
– Hej, hej, jest tam kto? – zawołał Kapitan. Milczenie.
Zawołali jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.
– No i jak, wejdziemy? – zapytał Mały.
– Mam klucz – poinformował Kapitan. – Dostałem go w Służbie Kontaktów.
Stalowe drzwi otworzyły się lekko, prawie bezszelestnie. Szeroki korytarz, zagracony opakowaniami z drewna i płyt wiórowych oraz zwojami kolorowych przewodów, był cichy i bezludny. Gdy stanęli na jego środkowym pasie, gdzieś włączył się mechanizm i samobieżna ścieżka ruszyła unosząc ich w głąb stacji.
I ani jednego dźwięku. Tylko monotonne mruczenie chodnika i ciężkie oddechy przygotowanych na wszystko gości.