– Wierzą w wędrówkę dusz? – spytał Kapitana.
– Coś takiego rzeczywiście jest tu praktykowane – wyjaśnił Kapitan – Bez cudów i mistyki.
W oczach ksora błysnęło coś w rodzaju zdziwienia.
– Wy jesteście tymi, którzy brzęczą. Słyszałem o was.
– Od kogo? – spytał Mały.
– Wspólna informacja.
– Buja?
– Nie sądzę. Oni nie kłamią i najwidoczniej kłamać nie umieją. Musi jednak istnieć jakiś system ogólnej informacji. Ciekawe, kto i co jest jej źródłem.
– Bez wątpienia Koordynator.
– Nie będziemy zgadywać.
Ksor uważnie przysłuchiwał się ich słowom, potem zamknął oczy i przekazał myśclass="underline"
– Informacja jest ogólnodostępna. Każda informacja.
– Skąd ją otrzymujecie?
– Ona jest wszędzie. Należy ją gromadzić.
– Dla kogo?
– Dla siebie. Jak w szkole. A potem sprawdzać jej poziom. Jeżeli uzyskałeś normę, to dobrze.
– A jeżeli przekroczy się normę?
– Na zapas dla Nirwany.
Tak właśnie odebrali to pojęcie – nirwana. Stare, prawie zapomniane na Ziemi słowo. Wieczna szczęśliwość jako nagroda za przykładny żywot. Ale jakie są normy tej przykładności? Biblijne? Wątpliwe. Wszak zestarzały się one również i na Ziemi. Na Hedonie przykładność żywota mierzy się w bitach – czy może mają jakieś inne jednostki informacji? „Kretyni” – tak ich określił Mały. Chłopak się pomylił. Raczej niewolnicy. Przecież są zadłużeni stale w sposób niewypłacalny w stosunku do tych, którzy dali im życie. A jakież jest to ich życie? Aora niewątpliwie różni się od świata zielonego słońca. Wysterylizowana egzystencja, której celem jest zdobywanie okruchów informacji, czy raczej tego, co oni tu nazywają informacją: chaos jakiejś półwiedzy, półwrażeń łapanych w pośpiechu, w biegu. Posiedział w kucki, podumał, wymyślił coś – masz pieniążek do skarbonki; wykombinował jakieś wymyślniejsze od innych ubranko – masz jeszcze jeden. I tak ciułając grosz do grosza może uda się uzbierać na Nirwanę.
– Co znaczy „nirwana”? – zapytał Kapitan.
– Spokój. Szczęśliwość. Radość.
– A dokładniej?
– Nie wiem. Z Nirwany się nie wraca.
– Kto wie?
– Nauczyciel.
– „Znowu Nauczyciel. Wielki mit Hedończyków. Wszystko wie, wszystko widzi. Żywy, myślący bóg, który nie wtrąca się do życia, ale tworzy je. Brzmi to paradoksalnie, ale obserwacje potwierdzają taki stan rzeczy.; W każdym razie jak do tej pory”.
Kapitan już się nie bał zadawać pytań.
– Dlaczego siebie nazywasz ksorem, a nas wolnymi?
– Czy tak nie jest?
– Tak. Ale na czym polega różnica?
– Wy żyjecie w chaosie, a my jesteśmy zamknięci.
– Gdzie zamknięci?
– Nie gdzie, ale w czym. Zamknięci w sobie. Cykliczność informacji. Tworzysz ją w sobie, ona zaś przekształca się, tworzy nową.
– Łańcuch skojarzeń?
– Nie łańcuch, lecz pierścień. Powinniście wiedzieć.
„Powinniśmy wiedzieć, ale nie wiemy. Szczególik, który nasz mało mówiący, a raczej mało myślący rozmówca może niewłaściwie pojąć! Nie należy kusić złego”.
– Na mnie już czas – bezdźwięcznie oznajmił ksor.
– Weźmiesz nas? – spytał Mały.
– Chodźcie. Idę do lepo.
– Skoro do lepo, to do lepo – zgodził się Mały. – Chodźmy, Kep. Podeszli do ściany i odczekali jakiś ułamek sekundy, zanim nie zniknęła. Ale nie zobaczyli za nią znajomego białego korytarza. Podłoga tunelu tworzyła długą, karbowaną pochylnię, a na górze, pod dachem widać było równy prostokąt otworu: skrawek błękitnego nieba, wpisany w ramkę świecącego sufitu.
– Dlaczego szliśmy na piechotę, a nie skorzystaliśmy z bezpośredniego przejścia? – spytał Kapitan.
– Poruszanie się za pomocą mięśni jest konieczne. Nie można tracić sprawności – odparł ksor i wmieszał się w tłum, raczej przeszedł przezeń, obchodząc siedzących i przestępując leżących.
Kapitan chyba miał rację: przybyli do Aory w porze, kiedy Hedończycy chowali się przed palącym słońcem w swych domach – plastrach, które na życzenie gospodarzy przekształcały się w wygodne pokoje. Teraz jednak w mieście wrzało życie. Wielu ludzi w pstrych, dziwacznie skrojonych i wielobarwnych strojach czekało na coś na dachu, na placach, tak jak przepełniona widownia czeka na podniesienie się kurtyny. Ale może wrażenie było mylne i tłum ten był po prostu biernym, nudzącym się zbiorowiskiem, oczekującym na krótki moment rozrywki?
Tym razem tłum nie był milczący: urywane okrzyki niezadowolenia albo radości, jakieś dalekie wrzaski, czasami ostry, przenikliwy gwizd. Wszystko to wyraźnie przeczyło słowom ksora o tym, że dźwięki nie mają znaczenia w świecie myślowego przekazu informacji.
Kosmonauci przyzwyczaili się już do urywanych myśli Hedończyka i nauczyli się łączyć je w spójne, chociaż chwilami mało zrozumiałe zdania. Ale w ostatnim wyjaśnieniu ksora nie było niczego niezrozumiałego: człowiek, który według tutejszych kryteriów jest rozumny, nie będzie wyrażać swoich uczuć za pośrednictwem okrzyków. Stare ziemskie powiedzonko: „milczenie jest złotem” uzyskało na Hedonie zupełnie inny sens.
Ksor niespodziewanie zatrzymał się i zrobił krok do tyłu. Wyrosło przed nim trzech atletów w jednakowych białych szortach, jednakowych niebieskich siatkowych koszulkach, odsłaniających jednakowo opalone bycze karki. Na biodrze każdego z nich, na złotych kółeczkach, wisiały jednakowe czarne pałki, podobne do ziemskich policyjnych.
Kapitan i Mały nie mogli usłyszeć, o czym mówili z ksorem: wymiana myśli Hedończyków była zablokowana. Ale nagle jeden z nich, jak zwykły ziemski chuligan, uderzył ksora w twarz, uderzył bez pośpiechu, jakby wykonywał jakiś zwyczajny i nudny obowiązek.
– Zwariował – powiedział Mały i zacisnął pięści, zrobił krok do przodu.
Kapitan powstrzymał go:
– Nie wtrącaj się.
Rzeczywiście nie należało się wtrącać. Obrażony nie oddał ciosu. Stał, jak poprzednio, patrząc obojętnie na napastników, zupełnie jakby policzek ten był dziecinnym, zabawnym żartem.
A „żartowniś” w niebieskiej koszulce odczepił pałkę i z rozmachem uderzył ksora w ramię. Mały aż przymknął oczy: taki cios łamie kość, odbiera władzę w ręku. Ale ksor prawie niezauważalnie poruszył ramieniem i pałka ześlizgnęła się w dół.
Rosły Hedończyk z dziwnie znajomą pałką rozzłościł się. Pałka znowu wzleciała w górę jak czarne przedłużenie ręki, ksor znowu niedostrzegalnie poruszył ramieniem i superman nie utrzymał się na nogach.
Nikt nie zwrócił uwagi na tę scenę. Inni Hedończycy nawet nie spojrzeli w ich stronę – nie okazywali ani zaciekawienia, ani współczucia. Nawet kumple supermana z pałką tylko patrzyli, nie wtrącając się, nie pomagając i nie próbując powstrzymać swego kompana. Ten zerwał się lekko, zręcznie jak stalowa sprężyna, a nie człowiek, i znów zamachnął się pałką. Ksor w dalszym ciągu patrzył na niego z ukrytym, jak się wydawało Kapitanowi, uśmiechem: jeden atak więcej, jeden mniej, nie zrobi różnicy, jeżeli pałka znowu ześlizgnie się wzdłuż ciała nie zostawiając ani siniaka, ani zadrapania. Tak się też stało: atakujący znowu chybił, pokonany zadziwiającą sztuką obrony, jaką władał przewodnik Kapitana i Małego.
Kapitanowi znudziło się czekać. Szarpnął za ramię osobnika w niebieskiej koszulce i uderzył go kantem dłoni. Napastnik natychmiast bezwładnie runął na drogę upuszczając pałkę. Kapitan podniósł ją – może się jeszcze przydać – przeszedł nad leżącym i krzyknął do Małego wskazując stojącego wciąż nieruchomego ksora:
– Bierz tego ghandystę i ruszamy dalej, bo będzie tu tak przez pół dnia sterczeć.
Mały złapał Hedończyka pod ramię i przyłączył się do Kapitana. Szli w milczeniu minutę, dwie, trzy, aż wreszcie ksor zapytał:
– Dlaczego go uderzyłeś? To naśladownik, sam nic nie potrafi. Niski współczynnik zasobu informacyjnego.
– Kogo naśladuje?
– Gatrów.
– A co to za jedni?
– Nadludzie. Bardzo niebezpieczni. – Ksor aż się wzdrygnął. – Z takimi nie dałbym sobie rady. Znają jugo.