– Nie zrozumiałem.
– Zespół siłowy.
– A jaką informacją dysponują. Też o niskim współczynniku?
– Nie, często powyżej normy.
– A więc ty jesteś słabszy?
– Nie, mój współczynnik chyba nie jest niższy.
– Ale się ich boisz.
– Tylko dlatego, że znają jugo.
– I będą napadać?
– Tak.
– Dlaczego?
– Informacja. Uderzyć, zabić, wysłać do przeróbki.
– A więc zabójstwo nie jest karalne? – zdziwił się Mały.:
– Za co karać? Zabity otrzymuje nową osobowość, a zabójca nowy poziom informacji. Tylko naśladownik jest tańszy od ksora.
– Na pewno już się ocknął – zauważył Kapitan – i żadnej informacji nie zdobyłem.
Wydało mu się, że w oczach ksora mignęła satysfakcja. Ten ma już gwarantowany nowy poziom informacji. Stawił czoło napaści i przetrwał nie kiwnąwszy nawet palcem. Zresztą licho wie, czy jest zadowolony: za naśladownika chyba dostaje się niewiele jednostek info. A w ogóle, czy oni umieją się cieszyć, a jeżeli umieją, to jak? O ileż mimo wszystko bogatszy jest ziemski człowiek od tych manekinów, zabijających się nawzajem za dodatkową dziesiątkę wątpliwych jednostek informacyjnych!
Oto idzie obok taki statystyczny Hedończyk, idzie i milczy, i trudno pojąć, o czym właściwie myśli. Może: co to za dwaj dziwacy się do mnie przyczepili? Nie znają elementarnych rzeczy, nie zależy im na zdobyciu informacji. Dziwne, może nawet niebezpieczne istoty. A może wcale o tym nie myśli, lecz po prostu przeżuwa informację zdobytą w kretyńskim pojedynku z naśladownikiem. Z tamtych też, na dobrą sprawę, niezłe typki. Łażą z policyjnymi pałkami, tłuką bez żadnego powodu, mogą zatłuc na śmierć i wszystko to nie budzi sprzeciwu. Nawet nie wywołuje zdziwienia. I pokonanemu na pewno nikt nie pomógł – inni po prostu minęli go i poszli dalej, za współczucie jednostek info się nie dolicza.
Ciekawe, co by teraz powiedział Bibl? Patrzeć i analizować? W porządku. Popatrzyliśmy. Ale z analizą marnie: dane wyjściowe nie dają się opracować.
Co wiemy o naszym towarzyszu? Niezbyt rozmowny, skoncentrowany, najprawdopodobniej niegłupi, zręczny, samym tylko napięciem mięśni umie odparować każde uderzenie. Co więcej? Należy do jakiegoś klanu ksorów albo zamkniętych. Zresztą jaka różnica, tak czy owak niezrozumiałe.
Chociaż, prawdę mówiąc, pewne rzeczy się wyjaśniły: w mieście istnieją rozmaite grupy. Dzielą się one w zależności od metody gromadzenia zasobów informacji. Wolni, ksorowie, naśladownicy, gatrowie, sirgowie – ile jeszcze i po co? A co się tu uważa za informację? Widać wszystko to, co robią: od wyboru odzieży po umiejętność zabijania. Mierzą ją jakimiś jednostkami info i panicznie boją się nieuzyskania minimum. Jaka jest norma? Jednakowa dla wszystkich? A może dla ksorów inna, a dla wolnych inna? Zadam jeszcze jedno pytanie.
Pytanie zostało zadane i Kapitan otrzymał odpowiedź:
– Nikt nie wie, jaka jest norma. Jeśli uzyskałeś, wtedy zapala się zielony sygnał.
– Gdzie?
– W bloku Koordynatora. Sprawdzian poziomu przeprowadzany jest w każdym cyklu.
– A jeżeli się nie uzyskało minimum?
– Biały sygnał – ostrzeżenie. Trzy sygnały – przeróbka.
Nieźle. Zdobywasz informacje, starasz się, a tu bęc! – biały sygnał. Wszystko na nic. Życie na nic, śmierć na nic. Chociaż śmierci nie ma: jest przeróbka, zmiana osobowości. A potem?
– Nowa osobowość, nowy stan – wyjaśnił ksor.
Jaki jest mechanizm tej przeróbki? Ścieranie pamięci, czy zmiany kodu genetycznego? Pytanie nie ma sensu, i tak odpowiedzi nie będzie.
– Gdzie się to odbywa?
– Nie wiem.
A kto wie? Koordynator. Gdzie się znajduje? Znowu nie wiem. I tak w nieskończoność. Ale dokąd idziemy, wie. Idziemy do lepo. Po co?
– Czekają – nadesłał odpowiedź ksor.
– Kto?
– Ksorowie. Pokażę was.
Wspaniale! Niech sobie pokazuje. Przy okazji i my sobie popatrzymy. Nie wiem, jak to wygląda według hedońskich kryteriów, ale według ziemskich – uzyskaliśmy morze informacji. Zdecydowanie powyżej normy. A więc nas nie wyślą do przeróbki.
– Przyszliśmy – powiedział ksor.
Stali koło prostokątnego wyjścia na dach, od którego zbiegała w dół świecąca pochylnia.
– Idźcie. – Ksor popchnął ich w stronę zejścia. – Na dół. Prosto.
Rozdział III
Na ich spotkanie wyszło nie wiadomo skąd czterech Hedończyków z takimi samymi czarnymi taśmami mocno opasującymi czoło. Ksor przekazywał im coś w myślach, ale Kapitan tego nie „usłyszał”: ich myśli były zablokowane. Wszyscy czterej, jak na rozkaz, w milczeniu zaczęli wpatrywać się w gości z innego świata. Dziwne, trochę straszne spojrzenie: patrzyli przez człowieka jak przez szkło.
Ksor nie wymieniał żadnych imion, nie uczynił żadnego gestu, który można by uznać za rytuał przedstawienia. Ale jego myśl nie była, najwidoczniej, ani wroga, ani obojętna. Jeden z czterech podszedł do Kapitana i przyjaznym gestem dotknął jego ramienia.
– Będziesz z nami – powiedział myślą. – Krąg zamknięty i myśli spokojne… – I zaraz powtórzył tę niezrozumiałą formułę powitania kierując ją do Małego.
Ten spojrzał pytająco na Kapitana: co mam odpowiedzieć? Spojrzenie Kapitana było wystarczająco wymowne: skąd mam wiedzieć? Może oni wcale nie czekają na odpowiedź.
Rzeczywiście, nie oczekiwali odpowiedzi. Uważając najwidoczniej znajomość za zawartą, Hedończycy kolejno znikali bezgłośnie w mlecznobiałej ścianie i kosmonauci podążyli w ich ślady. Znaleźli się w długiej sali podobnej do restauracji. Najwidoczniej była to właśnie restauracja, kawiarnia czy stołówka określana przez ksora mianem lepo. A zresztą, czy ważna jest nazwa, jeżeli hedońskie lepo prawie nie różniło się od ziemskich odpowiedników. Zadziwiał tylko stół bez nóżek wiszący w powietrzu na przekór prawu ciążenia, a także niezwykła, prawie złowieszcza cisza.
„Kiedy jemy, jestem głuchy i niemy” – przypomniał sobie Kapitan.
– Z trawieniem na pewno nie mają kłopotów – zauważył złośliwie Mały – rozmowy im nie przeszkadzają, hałasu nie ma.
Nie zdążył zacząć nowego zdania, kiedy materializując się, zawisnął przed nim stół – brytfanka, a właściwie po prostu lekka, różowa płytka z nierównymi, jakby rozmytymi brzegami.
Kapitan podszedł bliżej i stół zmienił kształt: wydłużył się i zwęził, jakby poczuł, że zbliża się jeszcze jeden człowiek.
– Siadajcie – zaprosił ich jeden z Hedończyków.
Kapitan nie zdążył zapytać, na czym ma usiąść. Obok stołu natychmiast wyrosły bladoróżowe krzesełka, podobne do kielichów nieznanych, egzotycznych kwiatów bez łodygi i liści. Wygięły się miękko, przyjmując kształt fotela z oparciem.
– Co chcecie? – spytał ksor.
– Nie wiem – odparł Kapitan. – To samo, co wy.
Na różowej powierzchni stołu pojawiło się siedem piramidek.
– Koro – wyjaśnił ksor. – Trzeba liniać.
– Komu liniać? – zdziwił się Mały.
– Nie komu, ale co – poprawił go ksor. – Zito i stopniowo.
Mały popatrzył na Kapitana osłupiałym wzrokiem.
– Dlaczego się dziwisz? – Kapitan uśmiechnął się. – Przecież powiedział: od razu nie liniaj tylko stopniowo, bez pośpiechu.
Piramidki na stole trzasnęły i pękły, a na różową płytę wypłynęło z nich coś brązowego, podobnego do kisielu. Ale dziwna rzecz: brunatna masa nie rozpływała się, ale bulgocąc i musując, przybierała kształt bochna z przyrumienioną skórką. Sprawiało to wrażenie, że ktoś za chwilę postawi na nim solniczkę, ustawi wszystko na wyszywanym ręczniku i powita ich chlebem i solą.
– Liniajcie – powiedział ksor i pochylił się nad bochnem zamykając ekstatycznie oczy. Pozostali Hedończycy poszli za jego przykładem.
Mały ostrożnie dotknął brązowej masy.
– Miękkie – ocenił. – Może spróbować?
– Poczekaj – powstrzymał go Kapitan. – Po co ryzykować? A poza tym oni tego nie jedzą.
Powąchał bochen i poczuł lekki, ledwo wyczuwalny zapach. Było w nim wszystko: płynąca nad polem upajająca słodycz kwitnącej koniczyny, delikatny aromat krzewów róż, gorycz błękitnego dymku z ogniska w tajdze. Zapach ten tłumił świadomość, otaczał ciepłem wspomnień dzieciństwa i młodości, unosił gdzieś daleko w baśń – jawę.