Выбрать главу

Niebieskooki mag nie był psychologiem i nie przewidział podstępu. W ogóle problem „kto kogo” dla niego nie istniał. To on jest najsilniejszy, najmądrzejszy.

– Siądź – polecił Kapitanowi, kiwnąwszy w stronę pojawiającego się natychmiast krzesła.

Przekazana przezeń myśl nie była rozkazem, a raczej propozycją, którą podyktował nie gniew, ale zaciekawienie osobą śmiałka. Kapitan usiadł, śmiejąc się w duchu z tej sytuacji: jego wysokość raczył zwrócić uwagę na zuchwałego ciurę. No cóż, niech wszechmocny zmierzy się ze zwykłym śmiertelnikiem.

– Czego chcesz? – przekazał swe pytanie mag.

Kapitan milczał.

– Chcesz się pęcherzyć?

– Niedawno skończyłem szkołę – odparł Kapitan. – Jeszcze nie wiem wszystkiego. Co to znaczy „pęcherzyć się?”

– Popatrz na nich – uśmiechnął się mag, wskazując na zastygłych w kucki Hedończyków. – To pęcherze. Wszyscy, którzy nam służą, to pęcherze.

– Sami zechcieli służyć? – z udaną naiwnością zapytał Kapitan. Magowie spojrzeli po sobie zablokowawszy wymianę myśli, ale Kapitan doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej wzięli go za kompletnego idiotę.

– Jesteś głupi, uczniu – „usłyszał” wreszcie. – Po prostu zabraliśmy im wolę i osobowość.

– I nie sprzeciwiali się? – Kapitan wciąż kontynuował zabawę w głupiego Jasia.

– Któż może się nam sprzeciwić?

– Nie wiem. – Kapitan popatrzył po sali. – Może ten?

Wskazał na siłacza o różowych policzkach, rozwalonego w fotelu przy sąsiednim stole. Ten jasnowłosy osiłek sprawiał wrażenie, że nie obchodzi go to, co dzieje się wokół niego i tylko trwożliwe spojrzenia, jakie rzucał ukradkiem w stronę magów, zdradzały stan jego ducha.

– On? – Mag pogardliwie wykrzywił usta. – To wolny. Chcesz, zamienię go w pęcherz? Najpierw jego, a potem ciebie.

W oczach maga rozbłysnął niedobry blask. Kapitan nie słyszał rozkazu, zobaczył tylko, jak zadrżały ręce siłacza o różowych policzkach, jak pochylił się bezwolnie i powoli opuścił puchar z nie dopitym niebieskim, płynem.

„Już czas” – zdecydował Kapitan i myślą rozkazał zamienionemu w „pęcherz”: „Jesteś sam, wokoło nikogo nie ma. Pij!”

Osowiałe spojrzenie wolnego natychmiast odzyskało rozumny wyraz. Wyprostował się, bez pośpiechu uniósł nie dopity puchar i wychylił go do dna, jakby nikt nigdy nie czynił zamachu na jego wolną wolę.

„Jeden zero” – pogratulował sobie w myśli Kapitan.

Mag zwrócił ku niemu zbielałą z wściekłości twarz:

– Ktoś mi przeszkadzał.

– Ja – odparł Kapitan.

Mag podniósł się gwałtownie i krzesło-płatek nie zdążywszy się odsunąć rozpłynęło się w powietrzu.

– Wstań! – rozkazał mag.

– Po co? – spytał Kapitan. – Dobrze mi tak.

– Wstań! – powtórzył mag, zwiększając natężenie myśli. Jego twarz nabiegła krwią.

– Jesteś pewnym siebie kretynem – posłał mu odpowiedź Kapitan, nie troszcząc się o to, czy jego terminologia będzie dla maga zrozumiała. – Myślisz, że jesteś najsilniejszy w tym waszym śmierdzącym mieście, a w gruncie rzeczy mięczak z ciebie. I niczego nie potrafisz, jedynie żreć i rozkazywać. Ale jak trafisz na kogoś silniejszego, to sam za nim popełzniesz na brzuchu. Chcesz spróbować?

– Nie odważysz się! – Oczy maga zwęziły się.

Kapitan poczuł, jak ktoś silny i władczy wdziera się w jego mózg. Nieprzyjemne uczucie. Potrząsnął głową, wrażenie zniknęło.

– Odważę się – powiedział i rzucił krótko: – Padnij!

Nogi pod magiem ugięły się, jakby ktoś wyrżnął go pod kolana. Runął ciężko na podłogę zakrywając dłońmi potylicę.

– Pełznij! I ty z nim! – popatrzył uporczywie na drugiego maga. Ten nawet nie próbował stawiać oporu, upadł na brzuch i popełznął do wyjścia za swoim kompanem, kręcąc tłustym kuprem opiętym w czerwony trykot. Pełzli koło bezkształtnych stolików, obok Hedończyków pospiesznie usuwających się na bok – niezwykłe, nieprawdopodobne widowisko. Magowie w roli zniewolonych! Teraz spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę zwycięzcy. Co w nich zobaczył? Służalczość? Strach? Tak, właśnie strach pomieszany ze zdziwieniem na widok cudu: uczeń, obcy – i władcy, zamienieni w „pęcherze”. „Ciekawe, ile jednostek info otrzymałem według hedońskich normatywów?” – Kapitan uśmiechnął się w myśli. Dopiero teraz poczuł, jak straszliwie jest zmęczony. Napięcie nerwowe osiągnęło maksimum. Trzeba się rozluźnić.

Czterej wolni w dalszym ciągu siedzieli w kucki, bezmyślnie patrząc w jeden punkt, choć magów już dawno nie było. „Zniewoleni wzrokiem” nawet nie zauważyli, że ci, którzy zmienili ich w niewolników, tchórzliwie uciekli, pozostawiwszy ich nowemu panu. A pan tylko machnął ręką:

– Wstawajcie i idźcie, gdzie chcecie. Jesteście wolni.

I odrętwienie minęło, ludzie znowu stali się ludźmi, zresztą w hedońskim sensie tego słowa: wstali, otrząsnęli się i poszli, nawet się nie obejrzawszy. Kto ich wyzwolił, czyje spojrzenie okazało się potężniejsze – co za różnica? Tu się nie dziękuje. Tutaj panuje inny kodeks moralny, jeżeli w ogóle jakiś istnieje.

Kapitan ledwo dowlókł się do swojego fotela i usiadł dysząc ciężko; otoczenie wirowało mu przed oczyma jak natrętnie pstrokata karuzela.

– Wypij – powiedział Mały, podsuwając mu puchar, tym razem nie z niebieskim, lecz ciemnogranatowym, koloru atramentu, płynem. – Nowy rodzaj hedońskiej lury. Odświeża nie gorzej niż koro.

Lura okazała się niezłym stymulatorem. Zmęczenie mijało, ustępując miejsca jakiejś przedziwnej lekkości. Z tego błogostanu wyprowadził Kapitana milczący do tej pory ksor:

– Okłamywałeś nas. Po co? Jesteś magiem, a nie wolnym. Koordynator się nie myli.

– Co ma do tego Koordynator?

– Ustala linię życia. Na kontrolnym sprawdzianie.

– On wcale nie mówił, że zostanę wolnym.

– A więc będziesz magiem?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Kapitan. – Pomyślę.

– Najwyższy czas – przekazał swą myśl ktoś z tyłu, a było to tak nieoczekiwane, że Kapitan wzdrygnął się i odwrócił.

Dwaj – wysocy, czarnowłosi i niebieskoocy, w niebieskich koszulkach siatkowych, wyglądający jakby dopiero co wyszli ze szkolnego, zielonego świata – stali przy stole. Kapitanowi wydawało się, że poznaje coś nie uchwytnie znajomego w twarzy jednego z nich – w przymrużeniu oczu w łuku ust, w czymś zbliżonym do uśmiechu.

– Witaj, Wytrwały – powiedział Kapitan i zapominając, że nie jest na Ziemi, radośnie wyciągnął rękę.

Rozdział IV

Nadludzie. Walka na placu.

Tak, to był właśnie on, rozmówca Kapitana ze świata zielonego słońca, W niczym się nie zmienił, nawet ubranie miał to samo: niebieska siatka i kąpielówki – niezbyt wymyślny szkolny standard.

– A gdzie Grom, Bicz? Gdzie Igiełka? – spytał Kapitan. Nietrudno zrozumieć radość człowieka, który spotkał w obcym mieście swego znajomego, nawet niezbyt bliskiego. Można go przyjaźnie klepnąć po ramieniu, użalić się gorzko na samotność w obojętnym tłumie Aory i nawet zawołać: „A pamiętasz?”

Ale tym razem „sezam” się nie otworzył. Na pytanie Kapitana Wytrwały odpowiedział obojętnie i krótko:

– Nie wiem. Pewnie w Aorze. – I siadając na wyrastającym tuż obok fotelu-płatku zapytał, wskazując ksorów: – Oni są z tobą?

– To my jesteśmy z nimi – odparł Kapitan. – Zapoznają nas z miastem.

– A gdzie brodaty?

– Został w domu. Dziś ze mną jest Mały.

Wytrwały popatrzył badawczo na giganta Małego, a ten ze swej strony z niekłamaną ciekawością oglądał jednego z tych, o których opowiadali mu Kapitan i Bibl po powrocie z ekspedycji po świecie zielonego słońca.